Spóźniony Bunt
Każda z nich przez długie lata muzycznej edukacji wykonywała wyłącznie muzykę klasyczną, aż wreszcie nadszedł czas buntu i postanowiły rzucić grę na instrumencie. Jednak miłość do muzyki infekuje serca na zawsze i nie pozwala na długo odejść. Nawet jeśli powrót wymaga artystycznej przemiany i sięgnięcia po brzmienia…postrockowe.
Ze skrzypaczkami zespołu The Frozen North, Agnieszką Olek i Kasią Tekielską rozmawia Maja Baczyńska.
fot. Karolina Grzegorczyk
Maja Baczyńska: The Frozen North. Co trzeba zrobić by muzycy trzech krajów się spotkali i zaczęli grać w bandzie?
Agnieszka Olek: Trzeba najpierw poznać co najmniej jednego muzyka innej narodowości- polecamy na przykład tramwaje, to świetne źródło kontaktów (śmiech). Potem ta osoba sama przyprowadza kolegów - jeśli spotkamy takich o podobnej wrażliwości na muzykę, to już
można coś razem tworzyć.
MB: Ty i Kasia reprezentujecie środowisko muzyki klasycznej. Nie było Wam trudno odnaleźć się w postrockowych brzmieniach?
Kasia Tekielska: Nie, mimo, że granie takiej muzyki było dla mnie sporym zaskoczeniem. Jej klimat podobał mi się już wcześniej, ale nie przypuszczałam, że sama będę grać w zespole o tak masywnym brzmieniu. Początkowo było to spore wyzwanie i wymagało zmiany myślenia, ale widzę teraz, że wpłynęło rozwojowo na moje muzyczne umiejętności. Nie mówiąc już o tym, że jest to niesamowita przyjemność grać muzykę, której jest się współtwórcą.
AO: Obie gramy lub grałyśmy klasykę, ale z reprezentowaniem środowiska to już różnie - każda z nas poszukuje inspiracji i znajomości także poza kręgiem klasycznym, każda świadomie od pewnego czasu dąży do uczestniczenia w tworzeniu form innych niż klasyczne.
Brzmienie postrockowe było dla mnie jednak pewnym zaskoczeniem - siła brzmienia, inny rodzaj myślenia o muzyce - na początku trudno było zaakceptować to, że tworzymy w innych warunkach niż jesteśmy do tego przyzwyczajone, tzn. mniej sterylnych, wymagających zupełnie innego rodzaju grania...Dla mnie zaczęła się wtedy „współpraca” z instrumentem na innych poziomie. Najważniejsze stało się konstruowanie formy, operowanie napięciami, no i przekaz emocjonalny. Granie postrockowe bardzo wpłynęło na umiejętność „przelania” emocji na instrument - bez skrępowania klasyczną tradycją. Z drugiej strony odkryłam jak wysoki mam stopień perfekcjonizmu, co też jest efektem lat spędzonych na graniu klasycznym. Pewne utemperowanie tej cechy uwolniło dużo spontaniczności w mojej grze.
MB: A może to jest właśnie siła Frozen North - fuzja stylu klasycznego i rockowego?
KT: Na pewno siłą jest bogactwo i różnorodność doświadczeń oraz inspiracji muzycznych każdego z nas, które w efekcie składają się na brzmienie TFN. Ale też wpływy muzyki rockowej, klasycznej i innych stylów, są mocno przez nas przetwarzane..
MB: Kim jeszcze się inspirujecie?
AO: Dead Can Dance, Clint Mansell, Gustaw Mahler, Nick Cave i Warren Ellis z The Dirty Three, Jan Sebastian Bach, poza tym mnóstwo rzeczy których nie sposób wymienić a które
też wpływają na to, co się gra.
MB: Niektórzy porównują Was do Mogwai, Sigura Rósa...słusznie?
AO: Na pewno są to zespoły których podejście i rodzaj wrażliwości na muzykę jest nam bliski.
MB: Jak wyglądają Wasze próby, jak powstają nowe kawałki?
AO: Nasze próby to coś w rodzaju twórczego dialogu - każdy odkrywa siebie, przychodzi z jakimś pomysłem i…ten pomysł zostaje „przepuszczony” przez wnikliwe umysły pozostałych muzyków, poddany silnej, krytycznej weryfikacji - wtedy albo zespołowa wyrocznia uznaje, że jest wart dalszej pracy, albo (niestety) spada w otchłań niedocenienia, z której nie ma już powrotu (śmiech). To, co zostaje, jest przetwarzane, zmieniane (czasem nie do poznania!), mozolnie obrabiane, żeby uzyskać satysfakcjonujący efekt.
MB: Przenikliwe brzmienie skrzypiec, rytmiczna perkusja...Wasze występy są niezwykle energetyczne. W czym tkwi Wasz sekret?
AO: Mamy po prostu dużo tej energii i chcemy się nią podzielić. To taka samonapędzająca machina- grając, oddaję swoją energię tym, którzy przyszli na koncert, ale też zbieram ją i kumuluję w sobie. To bardzo przyjemny proces, bardzo życiodajny. Myślę że po to się gra, to rodzaj misterium, rytuału. Dla każdego to może być coś innego, my przeżywamy spełnienie, grając muzykę.
MB: Jaki image staracie się budować? A może jeszcze o tym nie myślicie?
AO: Rozmawiamy o tym od czasu do czasu, bo świadomość wizerunku, tego, jak się jest odbieranym na zewnątrz, jest ważną składową całego przedsięwzięcia jakim w ogóle jest zespół. Myślę że wizerunek rodzi się z ugruntowanej tożsamości, jest jej naturalną manifestacją. Także pozwalamy na to żeby niejako wypłynął z nas samych, nie poganiamy, skupiamy się na tym kim jesteśmy i co chcemy przekazać.
MB: Opowiedzcie trochę o swoich doświadczeniach wyniesionych ze świata muzyki klasycznej.
AO: Ja wyrosłam z klasyki, zaczęłam grać chwilę po tym, gdy nauczyłam się mówić. Potem były kolejne stopnie tradycyjnej edukacji: liceum, Akademia Muzyczna w Katowicach. Po drodze grałam w orkiestrach, kwartetach, czasem solo. Pracowałam w krakowskiej Orkiestrze Akademii Beethovenowskiej, z którą zagrałam setki koncertów, w większości klasycznych. Już po studiach na Akademii Muzycznej przeżyłam spóźniony okres buntu, zakwestionowania autorytetów i wszystkiego w czym wyrosłam. Rzuciłam skrzypce, chciałam zrobić wszystko, co w moim poczuciu zostało mi odebrane przez lata spędzone na ćwiczeniu. To był bardzo burzliwy czas. Ale pozwolił mi zrozumieć, jak bardzo kocham muzykę. Brzmi banalnie, ale to prawda.
KT: Tak jak Aga, wkroczyłam na swoją muzyczną ścieżkę dość wcześnie, przechodząc konsekwentnie przez wszystkie szczeble klasycznej edukacji muzycznej. I podobnie bunt oraz rozczarowanie tą edukacją dopadły mnie dość późno, bo... po studiach. Nasze doświadczenia w tym względzie są zbliżone, gdyż tak samo jak Aga postanowiłam odłożyć instrument - myślałam, że na zawsze - i spróbować sił w innych dziedzinach. Od tamtej pory...chyba nie było dnia, którego bym nie spędziła z muzyką, ale odkrywając ją od nowa i wychodząc poza ramy muzyki klasycznej: na warsztatach muzyki tradycyjnej różnych kultur, próbując improwizacji, śpiewu w chórze eksperymentalnym, beatboxu, tworząc własne krótkie kompozycje, czyli wszystko to, czego brakowało mi wcześniej. Jak już raz wejdzie się do muzycznej rzeki, to nie ma odwrotu, nawet jakby próbowało się uciec i zatkać uszy. Do instrumentu wróciłam chwilę przed powstaniem TFN, ale już z nowym doświadczeniem i z ”otwartą głową” (śmiech).
MB: Wiele zespołów inspiruje się lub wywodzi ze środowiska klasyków. Tarja Turunen chociażby...
AO: Tak, w ogóle nas to nie dziwi - klasyki wielu ludzi uczy się od dziecka, od tego zaczyna się edukacja. To rodzaj podstawy, muzycznego fundamentu, także dla wielu gatunków muzyki; przynajmniej w tak zwanym „świecie zachodnim” (pamiętajmy, że sława Bacha czy Mozarta nie dotarła wszędzie, choć dla nas to oczywiste). Dlatego wielu muzyków w sposób naturalny „wyrasta” z klasyki. Są tacy, którzy odkrywają ją i nie rozstają się z nią przez całe życie. Ale muzyka jest tak bogata i tyle się w niej dzieje, że wielu artystów poszukuje (i odnajduje się!) w gatunkach innych niż klasyka. Nikt nie ma monopolu na dobrą muzykę.
MB: Dlaczego nie warto bać się fuzji?
AO: W ogóle nie rozumiem pojęcia strachu przed spotkaniem z innym gatunkiem muzyki. A czego tu się bać? Dla mnie takie myślenie to rodzaj fobii, jakiś niezdrowy lęk, który trzeba wykorzenić. Muzyka jest jedna! Należy otwierać swoją głowę, to jedyna droga do poznania
muzyki. Ma tysiące twarzy.
KT: W ogóle warto się nie bać. Muzyka to przekraczanie granic - wszelkich fuzji, wszelkich ram.
MB: Może w ogóle muzycy klasyczni powinni częściej zaglądać na rockową scenę, słuchać mocniejszych brzmień...czego się boją? A może jest wprost odwrotnie i to fani rocka niepotrzebnie odżegnują się od klasycznych korzeni?
KT: Mam wrażenie, że edukacja klasyczna nawarstwia lęki przed innymi stylami. A znajomość ich bardzo wzbogaca umiejętności, wrażliwość, kreatywność. Natomiast fanów rocka zachęcam do przełamania uprzedzeń przed muzyką klasyczną. Podoba mi się trend, który ostatnio obserwuję: granie muzyki poważnej w klubach, wychodzenie z klasyką do
innej publiczności niż ta w filharmonii.
AO: Podziały są sztuczne. Ja ze swojego doświadczenia mogę powiedzieć że strach wynika z uprzedzeń, schematycznego, stereotypowego myślenia. Nie lubię generalizować, więc znowu powiem od siebie - w mojej głowie też istniał obraz grzecznego, kulturalnego młodego człowieka grającego Chopina, który jest takim „kwiatem młodzieży”, elitą intelektualną, człowiekiem prawym. Z drugiej strony był groźny, rockowy, wykrzykujący coś dzikus, który najczęściej chodził pijany i sprowadzał innych na „złą drogę”. Powiem tylko tyle, że wszystkie elementy tego schematu już dawno wywróciły mi się do góry nogami. To samo dotyczy samej muzyki - lubię powtarzać, że dzisiaj Mozart na pewno nie pisałby Oper! Szukalibyśmy go raczej na YouTubie! Tak jest i nie ma się co na to obrażać.
MB: Gdybyście mieli napisać Frozen - manifest, jego główne hasło brzmiałoby...
KT: Chłopcy na pewno wymyśliliby taki manifest, po czym obaliliby go, żeby nie wkładać się w żadne ramy...Muzyka sama w sobie i przede wszystkim.
MB: Gdzie do tej pory mieliście okazję koncertować?
KT: Do tej pory graliśmy w takich miejscach, jak: Cafe Kulturalna, Palladium (Warszawa), Most Kultury (Lublin), Festiwal Na Siano Sunrise (organizowany przez wytwórnię Nasiono z Gdańska), Hydrozagadka (podczas koncertu w ramach Warsaw Music Week) czy Chmury na warszawskiej Pradze.
MB: Wasze plany na przyszłość.
KT: Najbliższe plany, to jak najwięcej koncertować. Pod koniec roku chcemy wydać kolejny singiel, a w przyszłym roku praca (nagrania) nad całą płytą.
MB: Parę słów o najnowszym singlu.
KT: Nasz pierwszy singiel, to podwójna strona A, zawierająca utwory: Origin, Electric Mistress oraz remix Origin. Oba te utwory są jednymi z pierwszych, które napisaliśmy, a ich brzmienie przeistoczyło się z kameralnego na takie, które można usłyszeć obecnie w singlu. Origin to rodzaj powolnie rozwijającej się instrumentalnej opowieści. Zaczynają go oszczędne, kojące dźwięki skrzypiec, a kończą miażdżące blast-beaty i przesterowane brzmienia gitar. Electric Mistress nawiązuje tytułem do efektu gitarowego firmy Electro-Harmonix, ma szybszy, niemal złowróżbny początek – „wyciskane” flażolety gitar kontrastują z pizzicato skrzypiec z poprzedniego utworu, prowadząc do katartycznego finału. Singiel zamyka remiks Origin autorstwa gitarzysty zespołu, Neila Miltona.
W nagraniu i produkcji pomógł nam niezwykle zdolny student reżyserii dźwięku Jasiek Wroński.
Singiel dostępny jest na stronie:
http://toomanyfireworks.bandcamp.com/album/origin-electric-mistress
fot. Katarzyna Rolak