Sebastian Zawadzki: Nie chcę myśleć, że gram „tylko” klasykę
Sebastian Zawadzki to urodzony w Toruniu pianista i kompozytor. Wydał kilka autorskich albumów: między innymi improwizowane impresje na fortepian „Luminescence” (2013), akustyczne trio jazzowe „Tåge” (2013) oraz album „Euphony” (2014), gdzie połączył jazzowe trio z klasycznym kwartetem smyczkowym. Swoją karierę muzyczną rozpoczął grając akustyczny jazz, stopniowo wprowadzając środki zaczerpnięte z innych światów muzycznych, w szczególności muzyki klasycznej. Obecnie tworzy eksperymentalną muzykę, którą ciężko jest sklasyfikować – łączy muzykę klasyczną z analogowymi syntezatorami i improwizacją. Pierwszym albumem w tym stylu jest „Between the Dusk of a Summer Night” (2017) inspirowany poezją Williama Ernesta Henleya, na którym muzyk łączy brzmienia orkiestry symfonicznej z elektroniką, całość przeplatając improwizacjami na fortepianie. Sebastian Zawadzki w listopadzie 2017 odwiedził rodzinne miasto, dając koncert podczas festiwalu Forte Artus Festival. W trakcie rozmowy pytałam Sebastiana Zawadzkiego o jego inspiracje, muzyczne poszukiwania i plany oraz o najnowszy album „Norn” (2018), który ukaże się niebawem.
Anna Józefiak: Jakie to uczucie móc wrócić ponownie do rodzinnego miasta?
Sebastian Zawadzki: Jest to zarówno bardzo ekscytujące, jak i stresujące uczucie, ponieważ Toruń jest miejscem, w którym się wychowałem i do którego wracam przy każdej możliwej okazji. Granie tutaj jest dla mnie czymś szczególnym, czego nie można porównać z niczym innym. To jakbym wracał do domu po długiej nieobecności i musiał zdać relację z tego, co widziałem, czego się nauczyłem, czego doświadczyłem. I ta historia musi być ciekawa i trochę inna każdym razem, w innym wypadku znaczyłoby to, że moje podróże nie były udane, że coś poszło nie tak. I bardzo się cieszę, że koncert wypadł dobrze i tym razem, dzięki pomocy znakomitych muzyków oraz doskonałej organizacji (tutaj kieruję serdeczne podziękowania dla Pauliny Marcinkowskiej oraz Łukasza Wudarskiego). Pokazałem też nieco inną, nowszą odsłonę mojej twórczości.
Jak Pan wspomina naukę w toruńskiej szkole muzycznej? Jakie były Pana pierwsze inspiracje?
Szkoła w Toruniu wprowadziła mnie w świat muzyki klasycznej. Oswoiła mnie z techniką gry na fortepianie, pozwoliła już w młodym wieku obserwować i naśladować profesjonalnych muzyków, pobierać od nich lekcje, wyczuliła na harmonię, barwę instrumentów w orkiestrze, pozwoliła mi poznać te wszystkie wspaniałe nagrania fonograficzne i bogatą historię muzyki, a przede wszystkim doświadczyć przyjemności płynącej z bycia na scenie. Jednym słowem zdefiniowała moją przyszłość, wybrała kim zostanę jako dorosły człowiek.
Jedno z moich najwcześniejszych muzycznych wspomnień z dzieciństwa to preludia Chopina, puszczane jeszcze z kasety magnetofonowej, oraz pierwszy Konkurs Chopinowski, który śledziłem z zapartym tchem jako kilkuletni chłopiec. Drugim wspomnieniem są improwizacje Billa Evansa oraz solowa płyta Bogdana Hołowni „Don’t ask why”, którą podarował mi Tata na urodziny i dzięki której poznałem świat jazzu. Trzecim jest muzyka Henryka Mikołaja Góreckiego oraz Wojciecha Kilara, która od dawna bardzo mnie inspirowała. Wydaje mi się, że nauka w szkole muzycznej nauczyła mnie fundamentów, ale dopiero muzyka jazzowa pozwoliła mi się otworzyć na eksperymenty, wyjście z narzuconych ram klasycznego świata. To właśnie dzięki muzyce jazzowej zainteresowałem się kompozycją. Jazz to nic innego jak komponowanie, tylko że komponuje się tutaj, w chwili obecnej. Muzyka klasyczna jest dla mnie równie ważna, jak muzyka jazzowa, ale obecnie stylu, w jakim tworzę, nie można nazwać ani klasycznym, ani jazzowym. Przyczepianie etykietek, na czym niektórym zdaje się tak bardzo zależeć, nie jest mi potrzebne, wydaje mi się wręcz zbędne. Nie chcę myśleć, że gram „tylko” jazz albo „tylko” klasykę, bo wtedy nigdy się nie pozbędę tej łatki, również nie będę mógł wyjść ponad to, co nakazuje dana konwencja. Dlatego uciekam, jak tylko mogę, od nazewnictwa, przyczepienia się do jednego środowiska. W moich obecnych projektach dominują przecież elementy muzyki klasycznej, improwizacji, również ambientowej elektroniki, która uzupełnia brzmienie akustycznych instrumentów.
Porozmawiajmy zatem o Pańskiej ostatniej płycie „Between The Dusk Of The Summer Night”, którą nagrał Pan z budapesztańską orkiestrą symfoniczną oraz wyjątkowymi solistami. Jak wyglądała praca nad tym albumem? Jest ona inspirowana poezją Williama Ernesta Henleya. Między muzyką a poezją od zarania dziejów istnieje ścisły związek. Obie mają melodię, rytm, pobudzają emocje. Jak to wygląda w Pana wyobraźni – to przenoszenie słowa, uczuć wyrażonych językiem poezji, na dźwięki, na wrażenia, które są budowane przez muzykę? To fascynujące, że Pan nie tylko czytał wiersze i odczuwał emocje, co zazwyczaj dzieje się podczas lektury poezji, ale także przeniósł Pan te emocje do muzyki, która z kolei wyzwala uczucia u słuchaczy.
Ta płyta jest dla mnie czymś szczególnym – nowym etapem, czymś zupełnie innym niż wszystko do tej pory. To nie jest już jazz, choć do świata muzyki wszedłem właśnie przez jazzowe drzwi, aczkolwiek pojawiają się również i tam elementy improwizacji. Pomysł wydania takiej płyty przyszedł mi w zeszłym roku, gdy kończyłem studia magisterskie na Akademii Muzycznej w Kopenhadze. Byłem w tym czasie pod silnym wpływem takich kompozytorów, jak Arvo Pärt, Jóhann Jóhannson czy Philip Glass. W szczególności interesowała mnie prostota i klarowność idei tych kompozytorów, chciałem je wprowadzić do mojej muzyki. Postanowiłem wykorzystać głębokie brzmienie orkiestry symfonicznej ze wspaniałym, enigmatycznym głosem Ani Rybackiej i ambientowymi brzmieniami anologowych syntezatorów razem z akustycznym brzmieniem fortepianu. Płyta utrzymana jest w estetyce neoklasycznej, minimalistycznej, pełnej harmonii, w kontrze wobec wszystkiego, co hałaśliwe i ostentacyjne, eleganckiej, wyważonej, opartej na powtórzeniach prostych tematów. Wirtuozeria zupełnie przestała mnie interesować i nie jest tym, do czego chciałbym dążyć, co chcę wyrazić. Nie mam też zamiaru za wszelką cenę szokować słuchaczy, czy usilnie szukać nowych środków wyrazu. Posługuję się prostymi zabiegami muzycznymi, które mają przynieść piękne efekty. Wszystkie utwory na płycie były inspirowane poezją Williama Ernesta Henleya, co można zauważyć po nazwach utworów, które inspirowane są wersetami poszczególnych wierszy tego poety. Sama muzyka ma oddawać również wyjątkowy klimat i głębię zawartą w tych wierszach.
Skoro mowa o albumach, czy mógłby Pan wspomnieć o swoim najnowszym projekcie „Norn”, który ukaże się wiosną? Co stanowiło inspiracje, i jak wyglądał proces pracy nad wydawnictwem?
Słowo „norn” wywodzi się ze staronordyjskiego norrœnn (norweski, nordyjski) i norrœna (język norweski, nordyjski). Spośród współcześnie funkcjonujących języków najbardziej zbliżone są do niego farerski i islandzki. Niektóre elementy tego języka zbliżone są do duńskiego, którym potrafię się posługiwać, ale nie są na tyle bliskie, bym był w stanie zrozumieć język norn. Języki skandynawskie, jak i same kultury skandynawskie już od dawna stanowią moją pasję i postanowiłem wyrazić to w mojej muzyce.
Norn to wymarły język. Nazwa może sugerować charakter mojej muzyki, który jest po trosze niszowy, po trosze sięgający daleko wstecz po inspiracje, a jednocześnie ponadczasowy, tak samo jak elementy wymarłego języka norn dominują we współczesnych językach skandynawskich. Rozwój historii muzyki można porównać do ewolucji języków. Zmieniają się szczegóły, ale w głębi pozostają takie same. I czerpią inspiracje od siebie nawzajem, nieustannie.
Cała płyta jest nieco skromniejsza w obsadzie niż poprzedni album, ale utrzymana jest w podobnej stylistyce, rozwija ją. Na płycie występuje budapesztański kwartet smyczkowy Budapest Art Quartet wraz ze mną na fortepianie. Wpływy ambientowej elektroniki są nawet bardziej zauważalne niż na poprzedniej płycie. Premiera płyty zaplanowana jest na wiosnę 2018 roku, w tym momencie kończymy miks płyty.
Czy może Pan wspomnieć o swoich doświadczeniach związanych z muzyką filmową? Brał Pan również udział w prestiżowych warsztatach dla kompozytorów ASCAP Film Scoring Workshop with Richard Bellis w Los Angeles. Jak wspomina wykłady prowadzone przez Richarda Bellisa? Jego teoria mówi, że muzyka filmowa pełni służebną rolę wobec filmu.
Moim pierwszych doświadczeniem z pracą w filmie była współpraca z Bartoszem Chajdeckim, dla którego nagrywałem partie fortepianowe do kilku filmów fabularnych, m.in. do „Powstania Warszawskiego”, „Bogów”, „Chce się żyć” w czasie, gdy mieszkałem jeszcze w Krakowie. Dzięki tym doświadczeniom zainteresowałem się muzyką filmową. Moje zamiłowanie tym tematem pogłębiło się dzięki udziałowi w Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie, Festiwalowi Transatlantyk, jak i warsztatom ASCAP Film Scoring Workshop with Richard Bellis w Los Angeles w 2016 roku. Z tych warsztatów zapamiętałem sobie dobrze słowa Richarda Bellisa, który powiedział: „Nie możesz powiedzieć, że muzyka filmowa jest twoim ulubionym gatunkiem. Muzyka filmowa to nie gatunek”. Zgadzam się z Richardem w tej kwestii, muzyka filmowa czerpie ze wszystkich możliwych stylistyk, ale sama w sobie nie jest gatunkiem. Dlatego nie chciałbym być nazywany kompozytorem filmowym, ponieważ to jest mylące i niejednoznaczne pojęcie. Ale praca w filmie dla kompozytora jest bardzo ciekawa i jest to coś, co mnie interesuje.
Same warsztaty w Los Angeles były niesamowitym przeżyciem – wspaniale wspominam sesję nagraniową w 20th Century Fox Newman Scoring Stage z udziałem wybitnej orkiestry symfonicznej, dla której mieliśmy okazję pisać muzykę i dyrygować . Takie chwile pamięta się do końca życia! Dzięki wygranej w konkursie Instant Composition Contest na festiwalu Transatlantyk otrzymałem możliwość współpracy z kompozytorem, zdobywcą Oscara, Janem A.P. Kaczmarkiem. Pierwszym projektem, nad którym z nim pracowałem, była „Emigra, Symfonia bez Końca”, którą w całości zorkiestrowałem i zaaranżowałem na orkiestrę symfoniczną i chór. W ostatnich tygodniach miałem również okazję pomóc kompozytorowi przy tworzeniu muzyki do amerykańskiego filmu „Paul, Apostle of Christ”, który niedługo będzie miał swoją premierę. Moją rolą ponownie była orkiestracja na nagranie orkiestry smyczkowej w Los Angeles.
Przejdźmy zatem do koncertu w ramach Forte Artus Festival w Toruniu w listopadzie 2017 roku. Usłyszeliśmy w nim najnowsze kompozycje?
Koncert był oparty na mojej muzyce z płyt „Between the Dusk of a Summer Night”, jak i niewydanego jeszcze albumu „Norn”. Byłem oczywiście zmuszony przearanżować kompozycje w taki sposób, by mogły być wykonane przez zespół – kwartet smyczkowy NeoQuartet, szwedzkiego kontrabasistę Joela Illerhaga, improwizujący duet wokalny The Art of Escapism (Ania Rybacka oraz Lo Ersare) oraz boliwijską flecistkę Flavię Huarachi. Ja grałem na fortepianie oraz dodatkowo tworzyłem ambientowe brzmienia na syntezatorze modularnym. Chciałem, by publiczność autentycznie przeżyła to, co proponuję. Grając ten koncert po raz pierwszy w życiu czułem, że w pełni utożsamiam się z tym co gram na scenie, że to jest ten kierunek, w jakim chcę się rozwijać.
Jakie są Pana plany na bliższą i dalszą przyszłość?
Obecnie kończę budować własne małe studio nagrań w Kopenhadze i mam z tym sporo roboty, ale ogromnie się cieszę, że będę miał własną pracownię w domu, gdzie będę mógł w spokoju tworzyć. W najbliższych tygodniach czeka mnie praca nad ukończeniem albumu „Norn”. Powoli zaczynam też pracę nad kolejnym albumem, który będę nagrywał w czerwcu z polskim kwartetem smyczkowym NeoQuartet. Pracuję również nad muzyką do kilku filmów i jestem na etapie planowania kilku koncertów w Polsce i Niemczech. Na całe szczęście mam w najbliższym czasie pełne ręce roboty.
Dziękuję za rozmowę.
Serdecznie dziękuję!