Romeo i Julia umierali dwa razy
Symfonię „Romeo i Julia” Berlioza można usłyszeć w całości bardzo rzadko. Tym większą gratką były więc dwa ostatnie koncerty w Filharmonii Narodowej.
To dziwny utwór. Niby symfonia, ale są w niej partie wokalne, więc brzmi trochę jak kantata. Do jej wykonania kompozytor zażyczył sobie aż trzech chórów, trzech solistów-śpiewaków (alt, tenor i bas) i dużej orkiestry. Dyrygenci zwykle wybierają pięć z siedmiu orkiestrowych części, z czego powstaje coś na kształt suity symfonicznej. Całość wykonuje się rzadko, bo – jak pokazał koncert w Filharmonii Narodowej – nie stawia ona kompozytora w najlepszym świetle.
Książę przemówił
Dyrygent John Nelson pokierował otwierającym symfonię orkiestrowym fugato bardzo sprawnie, dobrze wydobywał poszczególne głosy, których wielość oddaje u Berlioza kłótnię dwóch zwaśnionych rodów. Ostra wymiana zdań kończy się interwencją księcia. Jego przemowę oddają puzony – w tej interpretacji zabrzmiały bardzo mocno i pewnie. Był to też niestety, jedyny moment w tym wykonaniu, kiedy blacha brzmiała dobrze. W następnych częściach symfonii dyrygent nie dawał im za dużego pola do popisu i w rezultacie grali bardzo cicho. A szkoda, bo mieliby tu co robić.
Zaangażowani soliści
Po fugacie następuje kilka mniejszych epizodów na chór, tenor i alt solo. Jak na Berlioza przystało – orkiestracja znakomita, całość – efektowna i zapowiadająca motywy, które dopiero pojawią się w następnych częściach. Partie solowe wykonali Ewa Marciniec i Tomasz Warmijak. Byli znakomicie przygotowani, śpiewali z dużym zaangażowaniem i wyczuciem, ale... osobiście przeszkadzał mi brak w książeczce programowej tekstu. Zawsze lepiej wiedzieć, o co chodzi i dlaczego orkiestracja jest taka, a nie inna. U Berlioza to ważne.
Fajerwerki na scenie
Następne części – czysto orkiestrowe – budziły mieszane uczucia. Bal u Capulettich brzmiał dość ciężko, a blachy nie dawało się usłyszeć prawie wcale. Dobrze wypadła „Scena miłosna” - utrzymana w umiarkowanym tempie, nie nudziła i przykuwała uwagę. Ale jak dla mnie prawdziwą rewelacją było wykonanie „Scherza Królowej Mab”. To prawdziwy orkiestrowy fajwerwerk, świetnie orkiestrowany. Ciężko wykonać go dobrze, tym bardziej więc muzykom i dyrygentowi należą się ogromne brawa. To jeden z pierwszych utworów, w którym Berlioz użył krotali – instrumentów perkusyjnych, które w tym scherzu tworzą demoniczną, upiorną atmosferę.
Holywoodzkie zakończenie
Pozostałe części symfonii to chóralny „Kondukt żałobny Julii”, „Romeo w grobowcu Capulettich” i „Finał”. Pierwszy z nich nie jest niestety najlepszym chóralnym utworem, jaki napisał Berlioz. Może pomogłoby zrozumienie tekstu, ale jego także nie było w książeczce. Orkiestrowa część - „Romeo w grobowcu” wypadła dość dobrze. Świetnie zabrzmiały solówki drewna – oboju i klarnetu. W finale oprócz chóru pojawia się ostatni z solistów – bas, wykonujący partię Ojca Laurentego. W tej roli pojawił się Matthew Best. Śpiewak świetny, z głębokim, potężnym głosem. Zrobił dobre wrażenie, ale zakończenie całej symfonii wydało mi się zbyt pompatyczne. Takiego patosu nie powstydziłby się hollywoodzki film romantyczny.
Słuchacze powinni się cieszyć
Sposób dyrygowania Johna Nelsona chyba nie przypadł do gustu naszym filharmonikom. Kierował orkiestrą bez batuty, wydawało się prz tym, że momentami nie ma z nimi dobrego kontaktu – często zdarzały się nierówne wejścia różnych instrumentów. Chwilami nie ruszał się prawie wcale, żeby potem nagle zacząć dyrygować bardziej „od serca”. Może nie było to idealne wykonanie, ale i słuchacze, którzy byli 30 listopada i 1 grudnia w Filharmonii, i tak powinni się cieszyć. Drugiego wykonania kompletnej wersji „Romeo i Julii” Berlioza na żywo szybko nie usłyszą...
fot. Marco Borggreve
Koncertu wysłuchał Oskar Łapeta