Rodzina przetrwa wszystko [„Minari” Lee Isaaca Chunga]
„Minari” w reżyserii Lee Isaaca Chunga to film, który urzeka miłością i subtelnościami. Obserwujemy perypetie koreańskiej rodziny na amerykańskiej farmie – dialog pokoleń, trudy codzienności i bardzo silne więzi, które jednak zostają wystawione na próbę.
Sposób filmowania (zdjęcia – Lachlan Milne, montaż – Harry Yoon) pozwala śledzić rzeczywistość z perspektywy różnych bohaterów, a szczególnie oczyma dzieci, dla których sprawy zawsze wyglądają nieco inaczej niż dla dorosłych. Poetycka muzyka Emile Mosseriego, sielankowe pejzaże, wiele mówiące, choć na pozór prozaiczne sceny – wszystko tu służy dopełnieniu kameralnego, ciepłego klimatu opowieści o codzienności, w której zamyka się zarówno życie jednostki, jak i zbiorowości.
Nie jest to przy tym pierwszy film poświęcony mniejszości koreańskiej w Stanach, nie mówiąc już o tym, że wątek emigracyjny w ogóle zajmuje w amerykańskim kinie studyjnym istotne miejsce, dość wspomnieć „Pomiędzy niebem a ziemią” Olivera Stone'a z 1993 r. czy „Gran Torino” Clinta Eastwooda z 2008 r. „Minari” jest jednak dużo lżejsze tematycznie niż wymienione obrazy, jednocześnie urzeka niemal dokumentalnymi obserwacjami i rzetelnością portretu zbiorowego rodziny, która znajduje się w centrum opowieści.
Oto w pogoni za amerykańskim snem Jacob Yi (Steven Yeun) przeprowadza swoją rodzinę z Kalifornii do Arkansas, marząc o stworzeniu własnej farmy, której plony mogłyby zaopatrywać okolicznych sklepikarzy. Chociaż mężczyzna pragnie tym samym ustabilizować życie rodzinne i otworzyć dla bliskich nowe perspektywy rozwoju, jego żona (Han Ye-ri) odbiera to jako próbę udowodnienia sobie czegoś i chęć zaspokojenia męskiej ambicji kosztem rodziny, co wywołuje pomiędzy małżonkami konflikty. Trudności finansowe, dorastanie córki (Noel Kate), choroba sześcioletniego syna (wyróżniony nagrodą Critic Choice Award Alan S. Kim), przyjazd ekscentrycznej babci z Korei (w tej roli laureatka Oscara Yuh-Jung Youn)… Wszystko to od małżonków wiele wymaga. Na domiar złego nowy dom ma kółka i jest tak wątły, że może sobie nie poradzić z nawiedzającymi okolicę tornadami. „Minari” opowiada więc o tym, co zachodzące zmiany każdemu z bohaterów przyniosą i jak ten proces przemian wpłynie na wzajemne relacje.
Jest w tym filmie, świetnie zagranym, obdarzonym wyrafinowaną, płynną narracją i odpowiednim tempem, kilka zapadających w pamięć scen, jak ta, gdy matka przywozi z ojczyzny stęsknionej córce koreańskie przyprawy czy kiedy zaprzyjaźnia się z nieco krnąbrnym wnukiem, mimo że z początku przypominało to oswajanie dzikiego lisa. Zwracają uwagę trafne obserwacje środowiskowe, próba uchwycenia, jak może wyglądać asymilacja mniejszości w Ameryce. Tytułowe minari, używane m.in. do tradycyjnego kimchi, odgrywa tu zatem rolę pewnej metafory – ponieważ ta roślina jest w stanie wyrosnąć dosłownie wszędzie, gdzie się ją zasadzi, to i nasi bohaterowie mają szansę zapuścić nowe korzenie tam, gdzie rzucił ich los.
„Minari” to film mądry, w niebanalny sposób podkreślający wartości rodzinne, zręcznie łączący estetykę kina amerykańskiego z azjatyckim – nie dziwi więc deszcz nagród, którym go obsypano (poza Oscarem i BAFTA dla najlepszej aktorki drugoplanowej, m.in. także Złoty Glob dla najlepszego filmu zagranicznego czy nagroda główna jury na MFF Sundance 2020).
(MB, BLB)