Requiem dla Chopina
Jest wszystkim ogólnie wiadomo, że Chopin umarł o drugiej nad ranem („in the small hours”, jak mówi anglojęzyczna wersja Wikipedii) 17 października. Przy łożu śmierci było kilka osób z grona najbliższych przyjaciół, w tym siostra Ludwika, która opiekowała się nim ofiarnie do końca, a także ksiądz Jełowicki, który wstrząśnięty tym milczącym, zwierzęcym umieraniem kompletnie wyniszczonego ciała, tą przedłużająca się walką o każdy haust powietrza, najpierw zemdlał na schodach, potem zaś w ramach nie do końca uświadomionego buntu, w swoich pamiętnikach wymyślił lepszą wersję śmierci wirtuoza. Napisał między innymi, że ostatnie słowa Fryderyka brzmiały: „Jestem już u źródła wszelkiej szczęśliwości”, co było ewidentnym kłamstwem, choć na pewno pięknym i wzruszającym. […]
Okazało się, ze trudno będzie spełnić życzenie Fryderyka, by na jego pogrzebie wykonano „Requiem” Mozarta. […] Wszystko się komplikowało. W kościele La Madleine nie mogły śpiewać kobiety – ani w chórze, ani solo. Taka była wiekowa tradycja – bez kobiet. Tylko męskie głosy, ewentualnie głosy kastratów (dla Kościoła nawet mężczyzna bez jaj jest lepszy niż kobieta, skomentowała to wykonawczyni partii sopranowych, włoska śpiewaczka, panna Graziella Panini), ale dziś, w 1849 roku, gdzie znaleźć kastratów? Jak zaśpiewać „Tuba mirum” bez sopranu i altu? Proboszcz od Magdaleny powiedział, że nie da się tego zwyczaju zmienić nawet dla Chopina. […]
Tymczasem trwały próby „Requiem”, a wysoko postawieni przyjaciele zmarłego delikatnie pertraktowali z proboszczem. W końcu ustalono, że kobiety, solistki jak i chór, będą stały za czarną kotarą, niewidoczne dla wiernych. Awanturowała się wyłącznie Griazella, nikt więcej, uznano jednak, że w tej szczególnej sytuacji lepsze jest takie rozwiązanie niż żadne. […]
Na pogrzeb przyszło kilka tysięcy ludzi. Trzeba było wstrzymać ruch dorożek na trasie konduktu pogrzebowego i kierować je na inne ulice. Cały Paryż zatrzymał się z powodu pogrzebu. Kiedy zabrzmiało z takim poświęceniem przygotowane „Introitus”, a głosy chóru uderzyły w sklepienie kościoła, ludzie zaczęli płakać. „Requiem aeternam” zabrzmiało mocno i poruszyło wszystkich do głębi, ale Ludwika wcale nie poczuła smutku, swój smutek cały już zużyła i wypłakała – lecz gniew. Bo co to za nędzny i pożałowania godny świat, co to za burdel, że się umiera tak młodo, że się w ogóle umiera? I dlaczego on? Dlaczego w taki sposób? Podniosła chusteczkę do oczu, ale nie po to, żeby obetrzeć łzy, tylko żeby móc ścisnąć coś z całej siły i zasłonić oczy, w których na pewno nie było wody, lecz ogień.
- Tuba mirum spargens sonum
Per sepulcra regionum,
Coget omnes ante thronum – zaczął bas Luigi Lablache , tak rzewnie i ciepło, że jej gniew zelżał. Potem wszedł tenor i alt zza zasłony:
- Mors stupebit et natura,
Cum resurger creatura,
Judicanti responsura.
Liber scriptus proferetur,
In quo totum continetur,
Unde mundus judicetur.
Judex ergo cum sedebit
Quidquid latet apparebit:
Nil inultum remanebit.
Aż w końcu usłyszała strzelający w górę czysty głos Grazielli, jak fajerwerk, jak odsłonięcie kalekiej nogi, nagiej prawdy. Graziella śpiewała najlepiej, to jasne, a jej głos tylko w niewielkim stopniu tłumiła zasłona i Ludwika wyobrażała sobie małą Włoszkę, jak przejęta wytęża wszystkie siły i z głową zadartą do góry, z nabrzmiałymi żyłami na szyi – tak ją widziała na próbach – wydaje z siebie ten niezwykły głos, śpiewa czysto, diamentowo, pomimo kotary, pomimo nogi, na pohybel temu cholernemu światu.
/Olga Tokarczuk, Bieguni/