(Re)discovering forgotten masterpieces – pierwsza płyta Inter>CAMERATY
Dziewięć pieśni Karłowicza i Cztery sonety miłosne Bairda w interpretacji Marcina Bronikowskiego, to dominanta pierwszej płyty Inter>CAMERATY pod dyrekcją Jana Jakuba Bokuna: (Re)discovering forgotten masterpieces, na której znajdują się również utwory Czajkowskiego, Pucciniego, Zeljenki, Gąsieńca i Álvareza. Album podsumowuje blisko dwuletni cykl projektu Odkrywamy zapomniane arcydzieła.
Zarówno projekt Odkrywamy zapomniane arcydzieła, jak i pomysł stworzenia Inter>CAMERATY pochodzą z Twojej inicjatywy. Jak to wszystko się zaczęło?
Jan Jakub BOKUN: Wszystko zaczęło się od dużego projektu o tym samym tytule – Odkrywamy zapomniane arcydzieła, który przygotowałem w 2009 roku dla jednej z naszych filharmonii, zainteresowanej współpracą z Euroregionem. Zaplanowałem cykl, w którym czescy artyści wraz z polskim solistą i dyrygentem mieli grać muzykę polską – najpierw u siebie, potem po polskiej stronie; taka obustronna promocja naszych twórców i wykonawców. Niestety, zainteresowanie moją pracą okazało się pozorne, a projekt pozostał jedynie na papierze. W tym czasie orkiestra kameralna, do której jeździłem jako dyrygent gościnny, Baltic Neopolis ze Szczecina, chciała wziąć udział w jakimś międzynarodowym projekcie. Udało się wspólnie pozyskać mały grant z Funduszu Wyszehradzkiego i zaczęliśmy niektóre z moich pomysłów realizować. W 2011 roku pojechaliśmy na festiwal Harmonia Moraviae, zagraliśmy trzy koncerty na Morawach, m.in. w pięknym Kroměřížu i choć na tym poprzestaliśmy okazało się, że był to tylko prolog do tego, o czym dziś rozmawiamy…
Kolejne działania miały miejsce już we Wrocławiu, z Inter>CAMERATĄ?
Pomyślałem, że taki projekt dałoby się zrealizować lepiej, mając do dyspozycji własną orkiestrę. Dyrygent gościnny musi pogodzić się z tym co zastaje u gospodarzy. Zdarza się jednak, że te kompromisy są trudne do zaakceptowania. Tym bardziej, że w naszej szerokości geograficznej wypalenie zawodowe muzyków orkiestrowych jest chorobą zakaźną i dotyczy każdej z grup wiekowych. Syndrom znudzenia, apatii, braku radości muzykowania, czy wręcz pewnej frustracji zawodowej boleśnie odczułem jako młody dyrygent. Były chwile, które dały mi do myślenia, że coś trzeba w życiu zmienić... Moje koleżanki z uczelni wymyśliły, że trzeba założyć stowarzyszenie, żeby móc pewne projekty realizować, ponieważ mamy we Wrocławiu wielu świetnych muzyków, których potencjał jest niewykorzystany – zarówno na scenie klasycznej jak i jazzowej. Często są to ludzie młodzi – zaraz po studiach lub w trakcie studiów, stojący u progu swojej artystycznej drogi. Pomysł założenia orkiestry kiełkował we mnie już od jakiegoś czasu, więc zaproponowałem, że jeżeli stowarzyszenie, to orkiestra; a jeżeli orkiestra, to zacznijmy od małego, kameralnego – piętnasto-, szesnastoosobowego składu, który zapewnia mobilność i stanowi bazę działań. Tylko 15 osób, a repertuar potężny… Trochę długo trwały formalności, ostatecznie Stowarzyszenie Artystyczne Cooltoralny Wrocław zostało zarejestrowane dwa i pół roku temu, a zaraz potem zawalczyliśmy o pierwszy grant.
Od samego początku bardzo wysoko zawiesiliście poprzeczkę, ponieważ rozpoczęliście od niezwykle mocnego akcentu – Oktetu Es-dur op. 20 Feliksa Mendelssohna.
To było czyste szaleństwo… Ten szesnastoletni, zapatrzony w Beethovena Mendelssohn miał głowę pełną genialnych muzycznych pomysłów, zupełnie nieskrępowaną problemami natury wykonawczej… Jest to utwór piekielnie trudny w pojedynczej obsadzie, jednak zbierając doborowy skład wspaniale grających ludzi – przyjechał wtedy cały Slovak Quartet (moi przyjaciele z Bratysławy), do projektu zaprosiliśmy crème de la crème smyczkowców – byłem pewien, że udźwigniemy trudy wersji orkiestrowej Oktetu. Zagraliśmy dwa koncerty – jeden w Dworku Chopina w Dusznikach, drugi w Auli Leopoldina we Wrocławiu. Poprzeczka postawiona niebotycznie wysoko… Mimo to wszyscy, którzy brali udział w tym projekcie – a sporo osób z tego pierwszego składu pozostało w orkiestrze do dziś – byli za tym, żeby grać dalej. Obiecałem wtedy, że na prologu nie poprzestaniemy, że mamy już zaproszenie do Czech i do kilku miejsc z Kotliny Kłodzkiej… Trochę trwało pozyskiwanie środków, w końcu dostaliśmy duży grant z Funduszu Wyszehradzkiego, później pieniądze ministerialne – no i się udało. Wtedy już wiedziałem jak to powinno wyglądać, kogo chcę zaprosić do projektu – te plany nabrały konkretnego artystycznego kształtu.
Pierwsze koncerty miały miejsce w Czechach.
Tak. To była świetna zabawa, ale i dość trudny program: Andante Cantabile Czajkowskiego, Pastuszek na skale Schuberta, mało znany poemat choreograficzny Wałaski Czarneckiego oraz Serenada Karłowicza – przepiękna, ciągle zbyt rzadko grywana, prawdziwe arcydzieło młodego kompozytora, bardzo trudna instrumentalnie, sporadycznie grana naprawdę ciekawie, często od sztancy, bardzo przewidywalnie – ten utwór próbowaliśmy przywrócić do życia, na zasadzie motta z naszego plakatu: Odkrywamy zapomniane arcydzieła. Odkrywamy nie tylko te dzieła, które popadły w zapomnienie, ale też trochę innym okiem patrzymy na utwory, które już są w naszym repertuarze; jak u Prousta, który mówił, że „prawdziwy akt odkrycia nie polega na odkrywaniu nowych lądów, lecz na patrzeniu na stare w nowy sposób”. Ta myśl wciąż nam przyświeca…
Najnowszy, pierwszy firmowany przez Inter>CAMERATĘ album podsumowuje te wszystkie doświadczenia.
To faza kulminacyjna całego projektu. Cieszę się, że udało się nam zrealizować nagranie z wymarzonym solistą. W tym roku podczas wszystkich wiosennych koncertów towarzyszyły nam pieśni Karłowicza w opracowaniu zrealizowanym dla Inter>CAMERATY przez Marlenę Mruz i Jakuba Zwarycza; wykonywaliśmy je z młodymi, utalentowanymi wokalistkami, ale wiedziałem, że chcę te pieśni zarejestrować z Marcinem Bronikowskim. Poznaliśmy się kilka lat temu, właśnie przy okazji koncertu z pieśniami Karłowicza w Filharmonii Olsztyńskiej; graliśmy wtedy mało znaną wersję Ryszarda Bukowskiego na głos i orkiestrę symfoniczną. Powiedziałem Marcinowi, że chciałbym z nim wykonać, a najlepiej nagrać Sonety miłosne Bairda. Dopiero teraz, po 6 latach pojawiła się możliwość realizacji tych planów. To jest taki prezent od losu, stanowiący dowód na to, że marzenia spełniają się, jeżeli człowiek jest cierpliwy i wierzy, że się uda. Bo wspomnienia, nawet po najlepszym koncercie, są ulotne, a płyta zostaje na lata, jest dokumentem, który żyje własnym życiem. Płyta – kiedy ją nagramy i wydamy – funkcjonuje w świadomości ogólnej; może nawet czyni nas – autorów nagrania – nieśmiertelnymi, zostawia po nas jakiś trwalszy ślad? Koncerty są bardzo ważne dla muzyków, ale mnie się wydaje, że nagranie jest szansą, że to wszystko co zrobiliśmy do tej pory – nakład sił, energii, czasu – pozostanie na dłużej w pamięci.
Czym kierowałeś się proponując repertuar na płytę?
Program jest celowo zróżnicowany stylistycznie – takie płyty są dla słuchaczy najciekawsze. Mamy romantyczną perełkę Czajkowskiego, polską lirykę wokalną reprezentowaną przez dziewięć, przepełnionych młodopolskim spleenem pieśni Karłowicza, postromantyzm skrzyżowany z neorenesansem w Sonetach miłosnych Bairda. Postromantyzm reprezentują też Chryzantemy Pucciniego, a nurt minimal music Metro Chabacano Álvareza i Ostinato Gąsieńca. Jest też niezwykłej urody miniatura na skrzypce i smyczki Iljii Zeljenki zatytułowana Musica Slovaka. Brzmi ona trochę tak, jakby Anton Webern komponując Im Sommerwind zasłuchał się w morawskie pieśni ludowe… Nieprzypadkowy był też wybór solisty. Śmiem twierdzić, że pieśni Karłowicza nie śpiewał tak nikt od czasów Hiolskiego. Marcin doskonale oddał bogactwo talentu młodego Karłowicza i mroczne piękno młodopolskiej poezji – poczucie smutku i beznadziei i przygnębienia…
Utwory wybrane na pierwszą płytę są zarówno wizytówką projektu, jak i odsłaniają Twoje muzyczne gusta.
To nie jest program, który byłby w jakiś sposób jednorodny, homogeniczny, ułożony pod kątem tego, co lubią wytwórnie, czyli łatwego przyporządkowania płyty do konkretnej przegródki w sklepie. Nie, ten program jest celowo eklektyczny i bardzo zróżnicowany. Marzył mi się Baird, bo tak naprawdę jest to jeden z największych polskich kompozytorów, który zupełnie nie miał szczęścia do promocji – ani za życia, ani po śmierci. O ile Czesi w piękny sposób wypromowali bardzo wielu mniej świetnych, ale twórczych, kreatywnych kompozytorów – np. Ebena, Martinů, Suka, czy Janáčka, o tyle nasza kultura muzyczna ciągle opiera się na Chopinie. Baird nie miał szczęścia do należytej promocji. Myślę, że Sonety miłosne to jest arcydzieło, które od śmierci Andrzeja Hiolskiego nie pojawia się na płytach. Pomimo względnej popularności utworu wśród barytonów nikt mi nie wmówi, że to jest utwór znany szerszej publiczności. A powinien być – bo jest to muzyka niezwykle przystępna, trafiająca prosto do serc słuchaczy.
Wybrany repertuar, to pewnego rodzaju wypadkowa moich osobistych smaków, preferencji, rzeczy, które poznałem przy różnych okazjach. Opowiadałem muzykom, że byłem kiedyś z orkiestrą Wratislavia na trzytygodniowym tournée w Meksyku. Po ostatnim z koncertów, w przepięknej Moreli, zorganizowano przyjęcie na naszą cześć. To był duży festiwal, otwierany przez Anne-Sophie Mutter; nastepnego dnia graliśmy z Wojciechem Kocjanem Koncert e-moll Chopina w wersji na orkiestrę smyczkową i trochę muzyki polskiej, m.in. Orawę Kilara. Na tym przyjęciu podszedł do mnie rektor tamtejszego Conservatorio de Las Rosas, Javier Álvarez, który zachwycił się Orawą i mówi: „Musisz dać mi partyturę, chciałbym zanalizować ten utwór ze studentami; to jest tak świeżo napisane, tam jest taki drive… Daj mi partyturę, a ja dam Ci coś mojego w zamian – taki muzyczny portret zatłoczonej stacji metra, podobny trochę do Orawy”… I dałem mu swoją partyturę. On przysłał mi potem pliki Metro Chabacano – utworu napisanego niezwykle zręcznie, niezwykle finezyjnego pod względem rytmicznej zagadkowości. I orkiestra ten numer pokochała.
Jakie historie wiążą się z pozostałymi utworami? Czemu na przykład wybrałeś Czajkowskiego?
Czajkowski był odkryciem, które ma związek z moją ostatnią wyprawą do Japonii. Tam buszowałem po moich ukochanych sklepach z płytami. Japoński rynek płytowy ma to do siebie, że wydaje mnóstwo tytułów, których potem nie jesteśmy w stanie znaleźć ani w Europie, ani w Stanach dlatego, że zostały wydane wyłącznie na rynek japoński; słowem, ich oferta fonograficzna jest olbrzymia. Sklepy płytowe, które gdzie indziej dawno już wymarły (jak Tower Records), tam cieszą się wielką popularnością do tego stopnia, że w miejscach ruchliwych typu Shinjuku czy Shibuya (red. – dzielnice Tokio), muzyka klasyczna zajmuje całe piętro. W Europie jest to dziś nie do pomyślenia… Pamiętam, że po wywiadzie radiowym dziennikarz pokazał mi jeden z największych sklepów z używanymi płytami klasycznymi. Pojechałem tam i przez wiele godzin wybierałem płyty, aż wpadł mi do ręki krążek z muzyką Czajkowskiego w wykonaniu Litewskiej Orkiestry Kameralnej pod dyrekcją ich szefa – Sauliusa Sondeckisa, zawierający nie tylko słynną Serenadę, ale także Elegię pamięci Samarina (red. - album dostępny w Japonii wydała Octavia Records). Nie znałem tego utworu, ale słuchając go w domu uświadomiłem sobie, że będzie on dla naszej orkiestry wspaniałym testem wrażliwości muzycznej –możliwości brzmieniowych, poziomu palety kolorystycznej, agogicznej swobody i umiejętności elastycznego frazowania. Elegia to kwintesencja stylu Czajkowskiego w pigułce. W całej historii muzyki niewielu było kompozytorów obdarzonych tak niezwykłym talentem melodycznym… To prawdziwa perełka, która myślę, że świetnie pasuje na początek naszego albumu.
Zaskakujący wydaje się wybór Chryzantem Pucciniego…
To jeden z bardziej znanych utworów na naszej płycie – i to nie tylko w wersji kwartetowej, ale także w orkiestrowej. Mój niedosyt polegał na tym, że – mimo, iż jestem fanem Pucciniego i kocham Chryzantemy – wśród posiadanych przeze mnie wersji płytowych nie znalazłem takiej, która byłaby dla mnie satysfakcjonująca, którą mógłbym polecić wszystkim jako wzorcową lub takiej, która byłaby szczególnie bliska memu sercu. Zbyt często bezładne masy orkiestrowe z symfonicznym składem smyczków, czołgały się, pełzały po arcydelikatnych, puccinowskich frazach... Znam także wersje wykonywane wprawdzie przez małe orkiestry, ale bez finezji, wręcz mechanicznie, w których słychać produkcję taśmową. Chryzantemy, które graliśmy w zeszłym roku na pierwszym koncercie Inter>CAMERATY w Dusznikach Zdroju i we Wrocławiu, były utworem, który się bardzo spodobał, nad którym intensywnie pracowaliśmy, ale zabrakło wtedy czasu, by dotrzeć do sedna kompozycji… Wykonaliśmy go z poczuciem, że trzeba będzie poszukać jeszcze głębiej. I dlatego wracamy teraz do niego.
Ostinato Mirosława Gąsieńca, to ukłon w stronę macierzystej uczelni?
Na pewno też. To jest utwór, o którym jeszcze w czasach studenckich słyszałem, że jest bardzo udany. Nie miałem wtedy partytury i nie słyszałem żadnego nagrania, znałem go jedynie z relacji kolegów kompozytorów; bardzo mnie zafrapował. Ostinato to miniatura, która wykorzystuje niekonwencjonalne sposoby wydobycia dźwięku przez instrumenty smyczkowe, jest obsesyjnie rytmiczna, zbudowana z krótkiego motywu, namolnie wwiercającego się w głowę słuchacza… Po jednym z naszych pierwszych koncertów orkiestra stwierdziła, że jest to świetna kompozycja i od tej pory utwór ten stale nam towarzyszy. Często gramy go na bis, więc koniecznie musiał znaleźć się na płycie.
Musica Slovaca Ilji Zeljenki to odkrycie, które zawdzięczasz swoim południowym przyjaciołom?
Partyturę i głosy orkiestrowe kupiłem w 2010 roku w Bratysławie, w Hudobným Fondzie, odpowiedniku naszego PWM. Wcześniej słyszałem wersję kwartetową (Slovak Quartet chętnie ją wykonuje). Okazało się, że to dobrze znany utwór Zeljenki, napisany na konkurs radiowy muzyki folklorystycznej. Proste, ludowe motywy rozebrane na mniejsze składowe, kojarzyć się mogą poniekąd z webernowskim idiomem. Faktura jest bardzo przejrzysta, jakby prześwietlona muzycznym roentgenem … Świetny utwór, trudny dla orkiestry. Wykonywałem go wcześniej w kilku miejscach, ale z Inter>CAMERATĄ dopiero teraz. Lepsze orkiestry kameralne radziły sobie z nim bardzo dobrze, orkiestry przeciętne i słabe nie radziły sobie z nim w ogóle. Okazuje się, że pomimo zwartej formy jest to kompozycja niezwykle trudna wykonawczo. Ciekawą rolę pełnią quasi improwizowane, postrzępione przerywniki na skrzypce solo – takie małe kadencje, solówki, które mogą być bardzo różnie interpretowane przez koncertmistrza. Na naszej płycie z zadania tego znakomicie wywiązał się Radosław Pujanek, jeden z dwóch koncertmistrzów Inter>CAMEARTY.
Patrząc na układ płyty zwraca uwagę fakt, że utwory ułożone są w porządku chronologicznym, według daty urodzenia kompozytorów. Czy to jedyny wyznacznik, czy kryje się za nim coś więcej?
Program ułożony jest jak menu w dobrej restauracji. Zaczynamy od przystawki – u nas jest to Elegia Czajkowskiego, prowadząca do dania głównego, którym są pieśni Karłowicza zajmujące cały blok, o niezwykłej sile wyrazu. Przeciwwagą dla pieśni wydają się wyciszone, intymne Sonety miłosne Bairda. Siła poezji młodopolskiej i Szekspira w połączeniu z cudowną muzyką naszych zapomnianych twórców niesie ze sobą tak potężny ciężar gatunkowy, że każdy kto sięgnie po album, będzie odbierał te dzieła jako najważniejsze. Wymarzony solista również sprawia, że utwory wokalne stają się clou programu. Cała reszta, choć niezwykle ciekawa, jest już deserem, sorbetem, kawą, czymś, co dopełnia smaczny posiłek.
Kiedy płyta się ukaże i gdzie będzie dostępna?
Premiera płyty już 14. października na antenie radiowej Dwójki oraz w dobrych sklepach z płytami. Koncert promocyjny albumu w Sali Oratorium Marianum Uniwersytetu Wrocławskiego 29 października. Serdecznie zapraszamy!
Z Janem Bokunem rozmawiała Emilia Dudkiewicz