Pozory mylą [„Gran torino” (2008) Clinta Eastwooda]
Stany Zjednoczone są niczym wielka ojczyzna wszystkich nacji świata – tak wielu tam emigrantów, a przede wszystkim ich zamerykanizowanych potomków, wśród których sporo wciąż pamięta o swoich korzeniach. Jednym z nich jest filmowy Walt Kowalski – ekscentryczny Polak, powszechnie uchodzący za gbura i ksenofoba.
W rzeczywistości Kowalski jest facetem niezwykłym, dzielnym i prawym, potrafi być świetnym kumplem, a także stanąć w obronie słabszych czy wręcz zdobyć się dla nich na akt poświęcenia. Przeżycia z czasów wojny w Korei oraz śmierć ukochanej żony odcisnęły na nim trwałe piętno, do tego dzieci i wnuki kontaktują się z nim głównie interesownie, nie próbując wniknąć w złożoną naturę ojca i dziadka, właściwie będąc gotowe wysłać go już do domu starców i podzielić się majątkiem, na który pracował całe życie – domem i luksusowym samochodem Ford Gran Torino z 1972 r., który wzbudza zazdrość okolicznych mieszkańców i który okaże się symboliczny w kontekście całej fabuły. Zresztą słowo „złożona” nie jest tu może najwłaściwsze, ostatecznie Kowalski w swoim podejściu do ludzi jest na swój sposób prostolinijny – wbrew ogólnej tendencji obcym i dalszym znajomym, nawet księdzu każe tytułować się per „pan”; aby się zaprzyjaźnić, potrzebuje czasu, zawsze mówi niewygodną prawdę prosto w oczy, ceni uczciwość i sumienność, a autentyczne relacje w ostatecznym rozrachunku okazują się dla niego ważniejsze niż niestety powierzchowne i puste relacje rodzinne. Jest też perfekcjonistą, dużo wymaga od samego siebie, a jako majsterkowicz wszystko nieustannie by naprawiał. Nic więc dziwnego, że rzadko bywa zadowolony, a ludzie nie przepadają za jego towarzystwem. W pewnym sensie pozostaje więc samotny z wyboru. Kowalski budzi postrach ciętym językiem, krytykanctwem, grubiańskim obejściem, zbytnią bezpośredniością… i chociaż dobry z niego obserwator, to stanowczo za szybko ocenia innych po pozorach. Wśród tych ostatnich znajdują się także jego pochodzący z Azji sąsiedzi, których nie znosi za ich odmienność, a także za to, że ożywiają w nim wojenne wspomnienia, o których pragnąłby zapomnieć. Sytuacji nie poprawia fakt, że jedyny mężczyzna w rodzinie, Thao, namówiony przez lokalny gang, próbował ukraść słynne gran torino. Mimo to Walt decyduje się stanąć w obronie „żółtków” (jak ich sam niezbyt grzecznie nazywa), gdy ci zaczną być nękani przez gangsterów. Swoją sprawiedliwą i opiekuńczą postawą wzbudzi zaufanie i zasłuży na wdzięczność swoich sąsiadów, którzy wkrótce staną się mu nadspodziewanie bliscy – tak bliscy, że Walt nie tylko zgodzi się poznać ich tradycje i zwyczaje, lecz także zacznie traktować Thao niemal jak wnuka, wprowadzać go w dorosłe życie, tak aby chłopak wyszedł na ludzi, oraz zaproponuje pożyczenie mu gran torino na randkę z dziewczyną…
Opowieść ta, podobnie jak większość obrazów wyreżyserowanych przez Clinta Eastwooda, jest słodko-gorzka, pełna ciepła, jednocześnie ukazująca absurdy współczesnego świata i zadająca istotne pytania o autentyczne relacje, sprawiedliwość społeczną i niejednoznaczne konteksty wyborów moralnych. Przy tym opowiedziana bardzo konsekwentnie, na podstawie świetnego scenariusza i z dbałością o każdy szczegół. Eastwood opowiada o swoich bohaterach do bólu szczerze, portretuje ich wnikliwie poprzez obserwację małych zdarzeń, sam zresztą wciela się w Kowalskiego i odgrywa jego rolę z mistrzowską precyzją. Dzięki jego doskonałej i zniuansowanej grze, a także mądrej reżyserii, po filmowym seansie oprócz nutki nostalgii odnajdziemy w sobie akceptację i pokój – tak jak i sam Walt, gdy po wielu latach zdecyduje się przystąpić do znienawidzonej spowiedzi (głównie z uwagi na pamięć o zmarłej żonie). Oto na naszych oczach człowiek, który wprawdzie nie miał już przed sobą wiele życia, postanawia swoje ostatnie lata poświęcić w imię istotnej dla niego sprawy, a to wymaga determinacji i konsekwencji. Nieoczekiwanie poruszony rozgrywającym się na jego oczach dramatem Kowalski zdecyduje się zaryzykować wszystko dla dobra sąsiadów, bodaj jedynych, którzy w relacjach z nim pozostawali autentyczni i czuli. Ponieważ wiemy, jak okropnie Walt Kowalski potrafi się na co dzień zachowywać, uśmiechamy się przez łzy w przypływie ulgi – Eastwood udowadnia, że i najgorszy ksenofob może się okazać najdzielniejszym z dzielnych, gdy zaczniemy na niego patrzeć przez pryzmat jego uczynków, a nie nieprzemyślanych słów, do których czasem warto zachować dystans. Kiedy odpuścimy Waltowi jego ludzkie przywary i spróbujemy go zrozumieć, zaczniemy go kochać i podziwiać tak, jak czynią to Thao i jego siostra Sue, których mężczyzna nie tylko nauczył się tolerować, lecz także którym okazał prawdziwą przyjaźń. A nic z tych rzeczy by się nie wydarzyło, gdyby Walt Kowalski nie miał solidnego kręgosłupa moralnego i nie kierował się pewnymi zasadami na przekór powszechnej amerykańskiej mentalności. Był gderliwy, ale przynajmniej można było na nim polegać.
Maja Baczyńska