Piękno przyrody i siła żywiołów w Muzeum Manggha
Mamy lockdownową odwilż i to idealny moment na wybranie się do Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, które od jakiegoś czasu wreszcie jest otwarte. Wizyta w jego murach jak zawsze nie zawiedzie – zarówno miłośników tradycji, jak i sztuki współczesnej i Japonii. Można tu wspaniale odpocząć, zainspirować się, odbyć podróż niewymagającą biletu lotniczego czy magicznego teleportu.
Choć nie tylko japońskie dzieła w Mandze znajdziemy. Przede wszystkim główną atrakcję stanowią połączone wystawy poświęcone botanice: „Maria Sybilla Merian. Z kolekcji Kunstkabinett Strehler” oraz „Botaniczne poszukiwania. Sztuka botaniczna w XXI wieku”, stanowiące kolejny krok na drodze odkrywania inspirujących relacji pomiędzy naturą i kulturą oraz tradycją wschodnią i zachodnią (wcześniej zainicjowanej przez pokazy suiseki, bonsai, ikebany i in.).
Ta pierwsza prezentuje 61 miedziorytów w większości ręcznie kolorowanych przez artystkę oraz odbitek czarno-białych. Takiej ekspozycji w Polsce jak dotąd nie było. Maria Sibylla Merian, córka ojca-malarza kwiatów (Jacob Marrel), zmarła 13 stycznia 1717 r. w Amsterdamie, zapomniano o niej na blisko 200 lat, mimo że była prekursorką, jeśli chodzi o ilustracyjne dokumentowanie wyglądu żywych owadów i ich czteroetapowego cyklu rozwojowego (jajo, larwa, poczwarka, imago). Tym samym przełamywała stereotypowy wizerunek kobiety swoich czasów, mimo że, jak twierdziła, czyniła to nie dla „chwały własnej, a wyłącznie (dla) chwały Boga”. Swojej pracy oddawała się z prawdziwą pasją, tworząc bardzo precyzyjne i sugestywne ilustracje botaniczno-entomologiczne. Jej twórczość zestawiona z dziełami dawnych mistrzów ilustracji botanicznej (jak Basilius Besler, Crispijn van de Passe Starszy i Młodszy, Jacob Hoefnagel, Emanuel Sweert, Elizabeth Blackwell) i twórców „obrazów kwiatów i ptaków” (jap. kachō-ga) z azjatyckimi artystami, takimi jak Hiroshige, na czele wpisuje się w kontekst zarówno historii sztuki, jak i nauki. I tak obok wielu prac Merian zostały przedstawione dzieła 35 twórców z Austrii, Francji, Holandii, Irlandii, Japonii, Niemiec, Rosji, Wielkiej Brytanii, Włoch i… Polski.
Chociaż w sztuce polskiej rośliny głównie stanowią stały rekwizyt pracowni artysty lub element martwych natur (niejednokrotnie symbolicznych!), to tutaj mamy okazję poznać twórczość „celowaną” Katarzyny Makieły-Organisty, Edyty Dufaj, Kamili Piazzy, Justyny Stoszek, Karoliny Kowalskiej, Iwony Ornatowskiej-Semkowicz, Bożki Rydlewskiej czy Łukasza Huculaka.
I przyznam szczerze, że mimo całego szacunku dla sztuki dawnej, historycznej wręcz, to moje serce podbiło właśnie to świeże, artystyczne podejście do przyrody, które tak śmiało prezentują polscy twórcy.
Fotografie roślin z serii „Stwory” (2020) Karoliny Kowalskiej ujmują umiejętnością spojrzenia z dystansu na świat przyrody, grą skojarzeń, spotkaniem tego, co mroczne, podświadome i iluzoryczne z poczuciem humoru i twórczą wolnością, zabawą konwencją; patrzymy na paproć i widzimy dziwoląga, kreaturę rodem z baśni. Z kolei prace „Zmysły – woda i lilie wodne” (akwaforta, akwatinta barwna na papierze, 2020) Iwony Ornatowskiej-Semkowicz czy „Ćmy” (litografia na papierze, 2016) Justyny Stoszek zwracają uwagę świetną kompozycją, zaś rzeźbiarski projekt „Arborius of a Tree(s)” (drewno, metal, 2019) Kamili Piazzy zapada w pamięć ze względu na swoją oryginalną i wysmakowaną formę. Zdaję sobie natomiast sprawę, że miłośnikom przyrody czy japońskich rycin może bliższe będą akwarelowe prace Katarzyny Makieły-Organisty, subtelnie namalowane akwarelą lub temperą żółtkową. „Być może zobaczenie tych niezwykłych i pięknych prac w Muzeum Manggha skłoni nas do refleksji, a także pozwoli inaczej przetrwać czas pandemii” – przekonuje w opisie wystawy kuratorka Anna Król.
Dla osób mniej artystycznie zachowawczych ciekawą odskocznią może być ekspozycja fotografii w Galerii Europa – Daleki Wschód pochodzącego z Kalisza Tomasza Machcińskiego „Tysiące twarzy, setki miraży” (w ramach Miesiąca Fotografii). Wystawa wprost odwołuje się do „Hymnu pokoju” futurysty Stanisława Młodożeńca i w ogóle do futurystycznego nurtu w Polsce, zapoczątkowanego w 1919 r. przez Anatola Sterna i Aleksandra Wata „Wieczorem podtropikalnym białych Murzynów”. Artyście nieobcy jest więc performance, od 1966 r. tworzy imponującą kolekcję autoportretów, na których przybiera rozmaite tożsamości. „Mnogość stylów, afiliacji etnicznych, rasowych, seksualnych czy społecznych na jego zdjęciach przywodzi na myśl raczej nowojorskie niż kaliskie ulice” – pisze o wystawie kuratorka Katarzyna Karwańska i słowa te są bardzo prawdziwe. Machciński osobowości pożycza, zawłaszcza, tworzy – wolny bezgranicznie w swoich nowych konceptach siebie i niesiebie. Ekscentryczne to, frapujące, ciut narcystyczno-schizofreniczne, ale i z przymrużeniem oka.
Jednakże wśród trwających w Mandze ekspozycji wyjątkowo poruszająca jest wystawa „Koniec świata 2021”, zawierająca fotografie rejonów zniszczonych przez tsunami 11 marca 2011 r. Duże wrażenie robi też aranżacja ekspozycji autorstwa Moniki Pawłowskiej – minimalistyczne okiennice zawieszone tu i tam, niczym fragmenty domów wyrzucone przez morze na brzeg, pozwalają odczuć atmosferę grozy. Zresztą już samo wejście na wystawę nasuwa odpowiednie skojarzenia – falujące światła rzucone na obraz przywołują impresje widziane pod wodą.
„Seria trzęsień ziemi o niespodziewanej sile./Fale tsunami sięgające 20 metrów. Rozpadające się szklane wieżowce. Ludzie poranieni tonami szkła. Dwanaście tysięcy ton ciężkiego oleju opałowego wycieka do morza, powodując serię pożarów. Udaje się je ugasić dopiero po 12 dniach. Dochodzi do poważnego uszkodzenia elektrowni atomowej. Telefony nie działają. Drogi są zamknięte. Wszędzie widać gruz – jedyny ślad, który pozostał po dotychczasowym życiu. Niestety to nie jest fabuła postapokaliptycznego filmu. To obrazy rzeczywistych wydarzeń, które dotknęły Japonię – czytamy w opracowanym przez kuratorów wystawy (obok wspomnianej Moniki Pawłowskiej jeszcze Hiroyasu Yamauchi) wstępie do ekspozycji. – Blisko 15 tysięcy osób straciło wtedy życie, a ponad dwóch tysięcy wciąż nie udało się odnaleźć. Z zagrożonych okolic ewakuowano 400 tysięcy osób. Straty finansowe oceniono na 16,9 biliona jenów (590 miliardów złotych), z tego 62 proc. stanowiło wycenę zniszczonych wtedy budynków”. Mimo upływu dziesięciu lat i faktu, że tu, w Polsce, dotykają nas zgoła inne problemy, „Koniec świata 2021” pozwala na nowo zanurzyć się w japońskiej tragedii, współodczuwać z jej ofiarami, z tymi, którzy do dziś nie odnaleźli swoich bliskich lub nie mogą sami się odnaleźć w rzeczywistości, która po katastrofie nastała. Przychodzi też czas na refleksję o świecie, w którym obecnie żyjemy – pandemicznym, w którym dziwny wirus w niewiadomy sposób dziesiątkuje naszych wcześniej zdrowych bliskich. Dla jednostek to prywatny koniec świata, a utożsamienie się z cudzą tragedią zdecydowanie uczy jeżeli nie empatii, to przynajmniej współczucia i zrozumienia, że tłum, który stanowimy, może mieć swoje wołanie, swoją osobowość.
(MB)