Pamięć
Altówka solo, fortepian solo, potem oba instrumenty razem i już mamy przepis na ciekawy koncert? O, nie, ten będzie naprawdę wyjątkowy. To opowieść o tym, jak wspaniali artyści inspirują się wzajemnie i czego szukają w piwnicach. Będzie też okazja do refleksji nad rolą anioła stróża – który raz jest kochającą żoną, a raz młodszym kolegą po fachu, dbającym o pamięć o dorobku mistrza. Z Maciejem Grzybowskim, pianistą, artystą pełnym uroczych sprzeczności, tegorocznym gościem festiwalu „Muzyka na Szczytach”, rozmawiamy u progu pracowitego lata.
Anna Markiewicz: Już niedługo odwiedzisz Zakopane. Program koncertu z altowiolistą Krzysztofem Chorzelskim, m.in. członkiem słynnego Belcea Quartet zapowiada się bardzo ciekawie – kto go wymyślił?
Maciej Grzybowski: Na początku zaproponowałem utwór Andrzeja Czajkowskiego, z racji 80 rocznicy jego urodzin, przypadającej w tym roku, 1 listopada. To sonata na altówkę i fortepian, odkryta przeze mnie kilka lat temu, jeszcze nie była wykonywana. Znalazłem ją w piwnicy pewnego mieszkania, gdzie leżała 40 lat, przedtem przez 15 tułając się tu i ówdzie. Czyli ma już 60 lat. Jej odnalezienie zainspirowało mnie do zamówienia u Pawła Szymańskiego sonaty na ten sam skład. Paweł Mykietyn, dyrektor artystyczny festiwalu zgodził się na jej wykonanie, Obaj mamy do muzyki Szymańskiego wyraźną słabość, więc właściwie nie było nad czym dyskutować”. I do tego zaproponował jego Singletrack, ja Brahmsa, a sam p. Tomasz Sztencel, też odpowiedzialny za program festiwalu, zaproponował Panufnika.
AM: Pięknie się to splata. Szkoda, że Paweł Szymański nie chce się zgodzić na rozmowę o swojej muzyce. Bo „o czym tu gadać”...
MG: Ależ on bardzo ładnie gada - poprzez swoją muzykę.
AM: No właśnie. A skąd fascynacja Czajkowskim?
MG: Głównie dzięki wiedzy o nim, jako pianiście. Nie znałem go osobiście, miałem 13 lat, gdy zmarł, przedtem już wiele lat nie mieszkał w Polsce. Nawet też nie z nagrań, raczej z relacji o nim, jego genialnych predyspozycjach, pianistycznych, ale nie tylko. Sporo opowiadał mi nasz wielki kreator życia muzycznego, czyli redaktor Jan Weber. Miałem zaszczyt znać go w ostatnich latach jego życia. A potem przyszła lektura listów Czajkowskiego „... mój diabeł stróż”. Doczekały się trzech wydań, ja je poznałem z pierwszego. Ta książka, nieraz już to mówiłem i chyba nic lepszego nie wymyślę, zmieniła mój świat, moje życie.
AM: Skąd tytuł?
MG: To jest cytat z Czajkowskiego. Mawiał „Rimbaud jest moim diabłem stróżem”. Obaj byli gejami, tak samo byli chronicznie depresyjni, odklejeni od rzeczywistości. Myślę, że to dobry tytuł, bo sam w sobie jest wiele mówiący, nawet poza kontekstem Rimbauda, czy Czajkowskiego - że czasem naszym stróżem jest ten anioł upadły. Intrygujący tytuł, zjawiskowa książka, niedawno wyszło tłumaczenie angielskie. Po jakichś 10 latach od lektury listów postanowiłem, że trzeba zrobić coś z jego muzyką. Był znany jako pianista, robił karierę, ale przecież także komponował. Postanowiłem poszukać partytur, a jak je znalazłem i położyłem na pulpicie… to był wstrząs. To jest muzyka, jeśli w ogóle mogę powiedzieć coś z choćby cieniem obiektywizmu, dużo lepsza, dużo doskonalsza pod względem rzemieślniczym, niż sporo muzyki bardzo dobrze znanej. Natomiast już tak zupełnie subiektywnie, pod względem duchowości, osobowości, tego, co ona do nas mówi - jest już zupełnie unikatowa. Trudno więc było przejść obok tego obojętnie. I tak, przy nieocenionej pomocy prof. Bristigera, bez którego nie mogłoby się to wszystko zdarzyć - albo nie na taką skalę- zajmuję się tą muzyką już 12 lat.
AM: Czy muzyka Czajkowskiego jest wydana przez PWM?
MG: Wszystko jest wydane dziesiątki lat temu przez wydawnictwo Novello, z którym był on związany, w Londynie. Natomiast, jeśli chodzi o „Sonatę altówkową”, to jest to rękopis. Czajkowski wyjechał z Polski rok po jej napisaniu i nigdy już nie wrócił. Wątpię, aby robił sobie kopię, ewentualnie prosił kogoś o zrobienie i dosłanie, czyli raczej na pewno nigdzie na świecie nie była wykonywana. Natomiast tropię w tej chwili inną rzecz. Ponieważ jest to napisane przez dwudziestolatka, dla naprawdę wybitnego muzyka, to chyba musiał mieć kogoś na myśli. Kogo? Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to prof. Stefan Kamasa, starszy od Andrzeja o 5 lat, który już wtedy, mając dwadzieścia parę lat, był wyróżniającą się postacią w Polsce.
AM: Chyba, że jakiś trop zagraniczny?
MG: On studiował w Paryżu, ale mając 12-15 lat, a sonata powstawała później. Rozmawiałem z profesorem. Pamięta Andrzeja Czajkowskiego z tamtych lat. Fenomenalnie utalentowanego, którym wszyscy się zachwycali. Profesor uważa, że kompozytor mógł go słyszeć np. w „Koncercie Altówkowym” Béli Bartóka, granym pod batutą Andrzeja Panufnika. O „Sonacie”dowiedział się ode mnie, a zatem po sześćdziesięciu latach od jej napisania. Nie przypomina sobie, żeby Czajkowski rozmawiał z nim o jakimkolwiek utworze pisanym specjalnie dla niego. Niemniej uważam, że podejrzewany przeze mnie trop jest bardzo wiarygodny. O Czajkowskim mogę długo opowiadać, opisywać te 11 lat poszukiwań. Mam z nim związane już plany na kolejny rok. Choć on napisał tylko dwa utwory na fortepian solo, łącznie 40 minut muzyki. W ogóle pisał niewiele. Cóż, każdy ma swoje tempo pracy.
AM: A utwory Pawła Szymańskiego, jak można je scharakteryzować?
MG: O sonacie przed prawykonaniem wolałbym nic nie mówić. Co innego o Singletracku, był nagrany na płycie, jest dostępny też w Internecie. Ciężko mówić o tym, „co poeta miał na myśli”. Ma 15 minut, jest zapisany na jednej pięciolinii, nie jest klasycznie fortepianowy, wygląda jakby był napisany na instrument smyczkowy. W odróżnieniu od sonaty, która ma jednoznaczny zapis „fürKlavier” (na fortepian). Cały jego przebieg opiera się na dziewięciu dźwiękach, zawsze w tym samym rejestrze dopiero w ostatnich kilkunastu sekundach to się zmienia, ale – nic się w nim nie powtarza, żadna pojedynczy moduł, żadna kombinacja.
AM: O, już jestem ciekawa! A co będzie słychać poza festiwalem? Może nagrania jakieś planujesz?
MG: Nie, zupełnie mnie to nie interesuje, Mnie ciekawi raczej realizacja pewnych projektów artystycznych. Zresztą dziś wszystko jest w Sieci. Płyta powoli staje się elementem historii. Kiedyś – jeszcze całkiem niedawno! – była czegoś zwieńczeniem, podsumowaniem. Dziś może mieć swoją każdy. Ona często jest sygnałem do startu, a nie świadectwem osiągnięcia ważnego etapu. Podejrzewam, że nawet w tej funkcji może niebawem przeżyć swój „łabędzi śpiew.”
AM: A archiwalnie? Nie myślisz o tym, że za sto lat może ktoś się będzie zastanawiał „ciekawe, jak on grał”?
MG: A to już będzie jego problem. Ja wolałbym zatrzeć za sobą ślady, najchętniej nie miałbym nawet grobu. To, czym człowiek żyje...mnie naprawdę nie zależy, żeby to utrwalać. Albo inaczej, nie to, że nie zależy...
AM: Po prostu o to nie walczysz?
MG: Tak, nie widzę żadnego powodu, żebym miał to zachowywać. I tak zostanę w ludzkiej pamięci, zwłaszcza w tej nieżyczliwej, bo noszący ludzką skórę to zdają się lubić najbardziej. Choć ta nasza słabość jest najbardziej intymna z intymnych. Zabieganie o to, aby coś po nas zostało...i tak są dwie płyty, uważam zresztą, że całkiem niezłe…
AM: Ale koncert możemy na festiwalu nagrać? Taki mały ślad po Twoim występie?
MG: Tak. Nie mam skądinąd takiej pozycji, żeby protestować. I tak cieszę się, że mogę się w tym kraju utrzymywać z muzyki, z grania. Nie jest to takie oczywiste, muzyka wlecze się w ogonie naszych potrzeb. Co innego za zachodnią granicą, gdzie do dobrego tonu należy znajomość nie tylko nazwisk trenerów ligi piłkarskiej, ale też dyrektorów filharmonii. Przełóż to teraz na nasze realia. Ale nie ma co narzekać. I tak cieszę się, że zawitam na Szczyty.
AM: Często bywasz w Zakopanem?
MG: Trzy razy grałem w Atmie, raz z Andrzejem Bauerem w galerii Hasiora...na ogół jeżdżę do Kazimierza, ale Zakopane za mną chodzi, m.in. za sprawą występu w czasie Festiwalu dwa lata temu, z Agatą Zubel. Mam dużo miłych wspomnień z tego czasu.