Nie zabić pasji
W „Presto nr 9 – Odkrywamy Amerykę” pojawiło się parę nowości, m.in. „Muzyczny tygiel”, a w nim fragment wywiadu z klawiszowcem zespołu Carrion, Dariuszem Wancerzem. Poniżej przedstawiamy rozmowę w pełnej wersji.
fot. Jakub Dygas
Maja Baczyńska: Jak to się stało, że poszedłeś do szkoły muzycznej? Było Ci to potrzebne?
Dariusz Wancerz: To było od zawsze moje marzenie, następny krok po otrzymaniu instrumentu. Miało mi to pomóc zrozumieć, jak to wszystko działa i jak układać palce, by osiągać wymarzone brzmienia. Jako dziecko byłem mocno wierzący, chodziłem do kościoła i moją fascynacją były organy kościelne. Jak kiedyś koleś zasunął fugę Bacha, to po prostu odleciałem. Wróciłem do domu i siedziałem przy swoim 2-oktawowym instrumencie tak długo, aż zagrałem całość ze słuchu. Gdy rodzice zaprowadzili mnie do ogniska muzycznego i zagrałem fugę, dyrektor powiedział: „a co to, z kapelusza tak?”. Kompletnie nie wiedziałem o co mu chodzi. Rodzice wyjaśnili mu, że jestem samoukiem itd., zrobiło to na nim silne wrażenie. Gdy patrzę na to z dystansu, to nie wiem czy dziś dałbym radę zagrać fugę na dwóch oktawkach…(śmiech).
MB: Mimo to uciekłeś ze szkoły muzycznej.
DW: Najpierw, gdy tam poszedłem, to była dla mnie magia. Kiedy zamykali szkołę, wykradałem klucze od auli, żeby poobcować z żywym fortepianem. Siedziałem tam z przyjemnością do późnych godzin. Noc za oknem, zgaszone światło... Tylko ja i ten fortepian. Grałem różne rzeczy, co tylko mi przyszło do głowy, po czym oczywiście mnie wyganiano, a ja następnego dnia znów wracałem. I po kilku latach nadszedł taki moment, gdy siadałem przed tym samym fortepianem i nie czułem nic. ...czułem tylko, że gram tylko wyuczone schematy bez udziału serca. Na tamtym etapie intuicyjnie wyczuwałem, że robią mi krzywdę. Wiedziałem, że odchodząc stracę szansę na poznanie teorii muzyki, ale jeśli zabiliby we mnie pasję, to to już byłoby nie do odbudowania. Zmuszali mnie do odtwarzania schematów, które uznali za jedyne słuszne. Dlatego miałem w sobie ogromny bunt, przez co ze szkoły muzycznej uciekłem, a teorię i tak pochłonąłem sam.
MB: Nie jesteś pierwszą osobą, która uciekła ze szkoły muzycznej. Ja akurat nie uciekłam, ale wychowywałam się w niej od najmłodszych lat, więc „uzależniła mnie” samą swoją atmosferą i…po prostu nie umiałam odejść. Ale znam wielu, którzy – jak Ty – jednak odeszli. W czym według Ciebie tkwi problem?
DW: W systemie edukacji, w sposobie nauczania. Jest się zmuszanym, by autorytet nauczycieli uznać za jedyny słuszny, co jest bzdurą. To mi na długo obrzydziło muzykę klasyczną, teraz do niej powoli wracam. Na siłę wciskali mi do głowy, że to ma być dla mnie wzór. To tak nie działa. Nie ma w muzyce wzorca. Gdyby był – to już byłby koniec, wszystko zostałoby poznane. Dążylibyśmy już tylko do naśladowania czegoś, co już zostało wykonane. Po co? Poszedłem do szkoły muzycznej, bo myślałem, że dadzą mi narzędzia, bym mógł jeszcze swobodniej wyrażać siebie w muzyce. Stało się przeciwnie. Gdybym dziś miał dziecko, w życiu nie oddałbym go do szkoły muzycznej. Gdyby wykazywało jakiekolwiek zainteresowanie muzyką, oddałbym je na nauczanie do jakiegoś człowieka z pasją, który koncertuje, ma radość z tego, że ma kontakt z publiką, ta muzyka jest dla niego wszystkim itd. By potrafił zaszczepić w tym dzieciaku pasję.
MB: Zgadzam się. Ale mam też swoje spostrzeżenie jako nauczyciel! Muzyka jest trochę jak sport…potrzeba treningu, systematyczności. Inaczej zmienia się w takie chodzenie na basen lub do kina – idziesz tylko wtedy, gdy masz chęć. Tyle że organizm potrzebuje praktyki, by umieć technicznie pokonywać pewne trudności, palcowa sprawność wymaga regularnych ćwiczeń itd. Czy zatem można do tego wszystkiego dojść samemu bez szkolnego systemu? Muzyka może być taką „szkołą samodzielności”?
DW: Oczywiście, że tak jest, ale wszystko jest kwestią celu, jaki się przyjmie. Jeśli ktoś chce wykształcić się na niesamowitego rzemieślnika, który będzie potrafił zagrać wszelakie „fikołki” czy najbardziej skomplikowane partie, to owszem – trzeba ćwiczyć. Ja jednak wychodzę z założenia, że moja sprawność manualna ma być wystarczająca do zagrania tego, co chcę przez nuty wyrazić, a jeśli przyjdzie mi do głowy jakiś motyw, który jest zbyt trudny, to będę siedział nad nim dotąd, aż palce się „zaprogramują” i w końcu zagram go swobodnie. W prostych słowach: „trzeba liczyć siły na zamiary”. W moim przypadku celem nie jest startowanie w Konkursach Chopinowskich, a tylko opowiadanie muzyką tego, co mam w wyobraźni.
MB: Jeszcze a propos szkoły muzycznej – twoim głównym instrumentem była…
DW: Perkusja. Chciałem iść na instrument klawiszowy. Poszedłem do szkoły, gdy miałem dwanaście lat, bo wtedy dopiero miałem taką możliwość. I mimo tego, że z łatwością przeszedłem wszystkie egzaminy, miałem świetny słuch, wyobraźnię muzyczną itd. (wszystko to zbadali), to powiedzieli mi, że jestem…za stary na fortepian. Wyszedłem z płaczem, wyprowadziła mnie matka. Złamali wszystkie moje marzenia. Wszystko czym żyłem, ot tak wyrzucili do kosza. Rodzice jako substytut znaleźli mi ognisko muzyczne, bo tam przyjmowano bez ograniczeń wiekowych. Po paru latach wpadłem na genialny pomysł: „Przecież w szkole muzycznej fortepian jest dodatkowym instrumentem dla wszystkich specjalności! Idę na cokolwiek!”. I po raz kolejny poszedłem na egzaminy, znów je przeszedłem i znów mnie zapytali na jaki instrument zdaję i odpowiedziałem: „A które są wolne?”. Dali mi do wyboru wokal, perkusję i trąbkę.
MB: I wybrałeś to drugie.
DW: Dokładnie. A po roku wreszcie rozpocząłem moje wymarzone lekcje fortepianu dodatkowego. Nauczycielka była przemiła, ale na pierwszej lekcji postawiła jakiś utwór z przedszkola z jedną linią i kazała grać. Gdy zacząłem od razu to harmonizować, dała mi po łapach mówiąc, że „na rozrywkę przyjdzie jeszcze czas” i kazała grać to, co w nutach, układając palce itd. Po co? Z graniem jest jak z charakterem pisma, każdy układa rękę po swojemu. Ja uczyłem się tego w praktyce.
MB: Twoją drogą okazało się granie w zespołach.
DW: I tak, i nie. Przez długi czas nagrywałem różne rzeczy w pojedynkę. Potem nadarzyła się okazja pograć w jakimś składzie, więc pomyślałem „czemu nie?”. Okazało się to świetną przygodą zarówno muzyczną, jak i ludzką. Scena wciągnęła mnie tak bardzo, że angażowałem się wszędzie, gdzie mnie chciano i tym sposobem dotarłem do momentu, kiedy grałem nawet w ośmiu składach naraz. Wymagało to sporego nakładu pracy, ale traktowałem to, jako swego rodzaju pozyskiwanie doświadczenia. Aż w końcu zaproszono mnie na próbę do składu, który właśnie się formował i kiedy zobaczyłem, że w sali prób stoją muzycy, którzy mają zarówno umiejętności, jak i pasję, i masę samozaparcia w dążeniu do celu, to wiedziałem, że całą moją energię muszę ulokować już tylko tu. Tym składem był Carrion, z którym działamy do dziś i właśnie jesteśmy na etapie premiery nowego, czwartego już krążka.
MB: Parę słów o tej płycie.
DW: Płyta jest o tyle wyjątkowa, że zmienił się wokalista. Dołączył do nas Kamil „Hans” Pietruszewski, który jest przede wszystkim świetnym gościem z mądrą głową i dużą wyobraźnią, co słychać w tekstach nowych piosenek. Facet zdecydowanie ma talent do poezji i pod tym kątem ta płyta jest najlepsza ze wszystkich dotąd przez nas nagranych. Natomiast muzycznie u nas zawsze wszystko opierało się na kontraście mocy, jaką dają gitary, z subtelnością i przestrzenią klawiszy oraz melodyjnością wokali, więc myślę, że na tym krążku konsekwentnie ten trend się utrzymuje. Płyta nazywa się „Dla Idei” i opowiada dokładnie o tym, co ideologia może zrobić z głową człowieka i jak niewielki dystans dzieli ideologię od fanatyzmu. I tak – zdecydowanie nagraliśmy go dla idei (śmiech).
MB: Działacie już długo. Z perspektywy czasu – warto było konsekwentnie iść tą drogą?
DW: To zawsze jest trudne pytanie. Oczywiście, że warto podążać za marzeniami, bo w zasadzie to jest istota szczęśliwego życia i z tej perspektywy patrząc, pewnie w następnym wcieleniu zrobiłbym to samo, ale jeśli pytasz o materialny wymiar sukcesu, to odpowiem tak: nie istnieje! (śmiech). Na szczęście życie opiera się nie tylko na tym aspekcie, a intensywne życie muzyczne dało w zamian masę niematerialnych wartości, jak np. świetne znajomości i przyjaźnie, masę radości i wzruszeń. Przez te 20 lat poznałem kolosalną ilość wyjątkowych ludzi zarówno wśród muzyków, jak i fanów zespołu. Odpowiadając na pytanie: zdecydowanie było warto! Nie zamieniłbym tego życia na żadne inne.
MB: Jak większość zespołów zapewne mieliście swoje wzloty i upadki.
DW: Pewnie. Po tych dziesięciu latach to już w zasadzie jest jak w rodzinie. Do tego stopnia jest to analogiczne, że 3 lata temu, kiedy odszedłem na rok z zespołu, czułem się jakbym wziął rozwód (śmiech), ale w ogólnym bilansie zawsze wychodzi „na plus”.
MB: A co ze słuchaczami? Zależy Wam na masach czy jednostkach czy już w ogóle nie musicie na to patrzeć…?
DW: Nigdy nie patrzyliśmy na to w ten sposób. Nie mamy jakiegoś obranego „targetu” (jakby to powiedzieli przedstawiciele korporacji). Najważniejsze jest, by muzyka przemawiała do ludzi. Żeby opowiadała historie, które chcemy ludziom od siebie przekazać. Staramy się przy tym przekazywać je tak, żeby można tą historię było łatwo przyswoić, czerpiąc przyjemność z obcowania z naszą muzyką. Czy trafimy do mas, czy do jednostek? Hmm... Obie opcje są tak samo dobre. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, żeby dać komuś kawałek siebie, a to właśnie robimy oddając ludziom naszą muzykę.
MB: Najpiękniejsze wspomnienie związane z zespołem. Przychodzi Ci na myśl jakieś?
DW: Tak. Mam w głowie jedną, bardzo mocną sytuację, która zwilżyła mi powieki. Kiedy po roku nieobecności wróciłem do zespołu, odezwało się do mnie mnóstwo ludzi. Usłyszałem wtedy ogrom ciepłych słów, ale jedna rozmowa ścisnęła mnie za gardło. Odezwała się do mnie „Anahata” z Łodzi, która bardzo często robiła nam fotosy na koncertach. Napisała, że cieszy się, że jestem z powrotem w składzie, ale też że nie może się doczekać, kiedy przekaże tę informację kilkuletniej córce jej koleżanki, która bywała na naszych łódzkich koncertach, bo mała popłakała się kiedy odszedłem. To jeden z takich momentów, gdy czuje się ścisk w gardle.
MB: Jakie dalsze plany?
DW: Przeżyć! (śmiech) Przeżyć wspaniałe chwile na kolejnych koncertach, które zaczynają się tuż po premierze płyty, a ta nastąpi już 06.10.2014r.