Namacalny obraz dźwięków [Relacja z 10. koncertu Fesitwalu "TRZY-CZTE-RY"]
Webern, Bartók i Beethoven. Skąd się wziął pomysł na połączenie właśnie tych kompozytorów na jednym koncercie? Odpowiedź usłyszałem 20 lipca w czasie koncertu na Festiwalu „TRZY-CZTE-RY Konteksty. Kontrasty. Konfrontacje” i wypłynęła ona prosto z muzyki.
Najważniejszy klucz, jakim kierował się Maciej Grzybowski przy wyborze kompozytorów na koncert, stanowiła po prostu ich muzyka. Dyrektor artystyczny zaznaczył, że zarówno Webern, jak i Bartók silnie inspirowali się Beethovenem. W moim odczuciu wykonania utworów trzech różnych kompozytorów połączyły również niezwykła płynność i pełne napięcia wykonanie. Każde z trzech zagranych dzieł wywołało we mnie wrażenie, że to nie instrumenty wydają dźwięki, ale dźwięk dotyka instrumentów.
Niezwykle dobrze dało się to odczuć w symfonii op. 21 Antona Weberna; symfonii, która na panelu dyskusyjnym została później nazwana „prztyczkiem w nos dla widza”. Kompozytor stworzył bowiem dzieło niewielkich – jak na ten typ utworu – rozmiarów. Jednak ładunek emocjonalny, który ono niesie, nie jest tak mały. W wykonaniu z dziesiątego koncertu festiwalu można zauważyć wykorzystanie tego potencjału. Napięcie tworzyły pojedyncze dźwięki instrumentów, dokładnie kontrolowane przez dyrygenta Michała Klauzę i orkiestrę. Napięcie to się nawarstwiało, gdy dźwięki zaczynały na siebie nachodzić i tworzyć fakturę. Druga część symfonii tylko rozwinęła moje wrażenie, że dźwięk się przesuwa i spływa po kolejnych instrumentach samoistnie. To właśnie to dzieło najbardziej zapadło mi w pamięć.
Następnie w divertimento na orkiestrę smyczkową BB118 Béli Bartóka ponownie automatycznie skupiłem się na fakturze muzycznej, którą tworzył zespół z solistami. Utwór nawiązujący w swoim kształcie do concerto grosso zaciekawiał konstrukcją konsekwentnie tworzoną przez dyrygenta z orkiestrą. Instrumentaliści występujący w roli solistów, nawet gdy grali razem z orkiestrą, nie byli przez nią całkowicie pochłonięci. Tworzyło to w mojej głowie prawie namacalny obraz tych dźwięków i harmonii. Utwór dodatkowo wzbogacił wiatr, który dało się słyszeć. Wpisał się on niejako w ten motyw zabawy (z wł. divertimento – zabawa, rozrywka).
Beethoven natomiast brzmiał już przy akompaniamencie deszczu. „Beethoven w deszczu! Ależ klimat” – pisała na czacie jedna z oglądających transmisję osób. Pomimo pogody bez problemu dało się usłyszeć koncert skrzypcowy D-dur op. 61 i rozpoczęcie allegro ma non troppo (choć charakterystyczne pierwsze cztery uderzenia w kocioł tylko widziałem). Pierwsze dźwięki skrzypiec w rękach Jakuba Jakowicza zabrzmiały bardzo misternie, lekko i swobodnie, po chwili jednak, gdy pojawił się temat, melodia zaczęła brzmieć niezwykle śpiewnie. Warta uwagi była komunikacja między skrzypkiem a orkiestrą. Zmiany nastrojów i emocji zdawały się nie zapisane w nutach, ale inicjowane przez solistę i podłapywane przez zespół.
Druga część koncertu, choć nie tak żywa, a przepełniona refleksją, pozwalała wciąż odczuć muzyczne napięcie. W cichych dźwiękach solisty brzmiało już oczekiwanie na kadencję i następującą po niej trzecią część. To właśnie w niej Jakowicz mógł dać swój ostateczny popis umiejętności.
To, co było najbardziej uderzające po całym koncercie, to brak braw. Muzycy ukłonili się, podziękowali sobie (według reżimu sanitarnego nie uściskiem ręki, ale łokciem) i transmisja koncertu się zakończyła.
Wojciech Gabriel Pietrow