Monika Płusa: Lubię tworzyć coś od zera
Latem zeszłego roku moją uwagę przyciągnęła informacja o wernisażu prac fotograficznych w Hali Koszyki w Warszawie. Informacji towarzyszyły dziwne – jakby nocne, fantasmagoryczne – zdjęcia egzotycznych budowli i posągów. Na wystawę ostatecznie nie poszedłem, czego nadal żałuję, ale udało mi się skontaktować z artystką – autorką tych zadziwiających zdjęć. I poprosić ją o wywiad. Była to Monika Płusa.
Władysław Rokiciński: Widziałem Pani zdjęcia z Tajlandii, niestety tylko w internecie, nie udało mi się być na wystawie. One zresztą dały mi powód do wywiadu. Bo chciałem zapytać: po co tak? Dlaczego w tej technice? Chociaż efekt jest urokliwy – jakby zdjęcia nocą. Zastanawiałem się: korzyść to czy strata? Bo giną kolory. A może zadaniem sztuki nie jest odwzorowanie rzeczywistości, ale jej zmiana?
Monika Płusa: Z techniką cyjanotypii spotkałam się pierwszy raz na studiach – na początku drugiego roku na ASP w Warszawie. Gdy pół roku później wyjechałam na studia do Francji, tam również kontynuowałam tworzenie w tej technice, a z biegiem czasu opanowałam jej warsztat do tego stopnia, by efekty, które chcę uzyskać, były dla mnie zadowalające.
To prawda, że całą gamę kolorów zabiera odbitka wykonana w tej technice, pokazuje jedynie cyjanowy czy ciemno granatowy świat. Podobnie jak w fotografii czarno-białej, która pozwala skupić się na formie, świetle i szczególe, cyjanotypia wyróżnia się fakturą i rzemieślniczym charakterem wykonania, co najbardziej mnie w niej urzeka. Lubię wytworzyć coś z niczego od zera, dotknąć tego, być fizycznie na każdym etapie jego powstawania – daje mi to dużo satysfakcji i spełnienia.
Czy zaprezentowane prace miały duże wymiary? Tak to zapamiętałem. Czy w technice cyjanotypii tak być musi? Ta technika oznacza dużo więcej pracy dla fotografika, prawda?
Prace zaprezentowane na wystawie „Azjatycka opowieść – Gao” – w 2020 r. w Hali Koszyki były w formacie 59 x 42 cm, oprawione w drewnianych gablotach o wymiarach 56 x 73 cm. Wielkość papieru, który przygotowuję do odbitki, definiuje, ile powinnam przygotować chemii do nałożenia na papier. Wbrew pozorom długość procesu tworzenia niezależnie od formatu pracy jest taka sama. Nie da się go niestety przyśpieszyć znacznie, kolejne warstwy położonej emulsji na papier muszą wyschnąć, następnie zostać naświetlone, wypłukane, wysuszone i wyprostowane, a na koniec sygnowane i oprawione.
"Isolation", fot. Monika Płusa
Skąd się wzięła u artystów chęć powrotu do starych technik? Dla mnie to trochę taka archeologia sztuki. Czy mam rację, że kiedyś to nie był dla fotografów wybór – fantazja – ale konieczność? Nie było technik cyfrowych.
Technika cyjanotypii powstała w 1843 r., czyli niedługo po uzyskaniu pierwszej fotografii przez Josepha Nicephora Niepce'a, zatem była ona wtedy jedną z alternatyw utrwalania zastanej rzeczywistości.
Mnie zafascynował w tej technice kolor, możliwość nadania faktury odbitce oraz rzemieślniczość całego procesu. Wbrew pozorom często łączę ze sobą proces cyfrowy z analogowym, w przypadku cyjanotypii często tworzę zdjęcie w formie cyfrowej, które następnie przekładam na obraz w technice analogowej – czyli w cyjanotypii. Myślę, że jest to nowoczesna forma nadania życia technice vintage, wyciągnięcie jej z siermiężnych ram i kanonów, w których dotąd była przedstawiana. Mam na myśli np. zabieg collage'u, który wykonuję cyfrowo, a następnie realizuję ten obraz w technice cyjanotypii.
Jakie jeszcze stare techniki próbuje Pani stosować?
Podczas studiów poznałam wiele technik, które można określić jako retro czy vintage. Wykonywałam prace w technice gumy dwuchromianowej, oleju lub emulsji srebrowej – w niej powstał mój aneks do dyplomu magisterskiego (można go zobaczyć tutaj: https://monikaplusa.com/oswajanie/).
Obecnie pozostaję wierna technice cyjanotypii, która jest mi najbliższa i technicznie wygodniejsza.
Jest Pani także fotografką mody. To z kolei taka dziedzina fotografii, której – można by rzec – pełno wszędzie. Wystarczy popatrzeć na okładki tzw. czasopism kolorowych. Czy fotografia modowa to odwzorowanie rzeczywistości 1:1, czy też nie?
Bardzo ciekawe pytanie. Z jednej strony tak, bo pokazuję produkt taki, jakim jest, stworzony przez projektanta czy daną markę. Fotografia powinna tu wiernie oddawać wizerunek tego produktu. Z drugiej strony w fotografii modowej uwielbiam kreować – tworzyć obraz, który jeszcze dotąd nie powstał w takim połączeniu: aranżacji, modela, scenerii, produktów, póz i mojego spojrzenia. Czasem jest to sceneria, która zainspiruje do zrealizowania w niej zdjęć, a czasem model, stylizacje bądź po prostu przekorność – by pokazać dany produkt inaczej, niż dotąd go prezentowano.
Podsumowując, moja fotografia modowa to kreacja rzeczywistości zgodnej z moją wizją, która pokazuje nieoczywisty obraz czegoś, co jest wszystkim znane.
Backstage z sesji w Paryżu, 2019 r.
Kiedyś znajomy fotograf powiedział mi o pewnym wykonanym przez siebie zdjęciu, a właściwie o modelce na nim: „Ona jest taka brzydka, że aż zjawiskowo piękna”. Zdawałoby się: sprzeczność. I niegrzeczność. Ale im dłużej o tym myślałem, tym bardziej wydawało mi się to prawdą i zdecydowanie bardziej komplementem niż uchybieniem w grzeczności. Czy jest tak, że aparat fotograficzny kocha twarze charakterystyczne? Tamten mój znajomy mówił: plastyczne.
Jest coś takiego, sama czasem używam też tego określenia! W dzisiejszym świecie, przepełnionym obrazami, potrzeba naprawdę dużo, aby zaskoczyć odbiorcę. Wiele modelek jest podobnych do siebie, mają uniwersalne rysy twarzy, wszystko w jednym kanonie. Trzeba czymś zaskoczyć widza – unikatowe twarze pozostają w naszej pamięci na dłużej, a jeżeli nawet twarz należy do klasycznego kanonu, to należy zainteresować pozą, stylizacją czy klimatem zdjęcia – wzbudzić emocje w odbiorcy.
Można być fotografem na cały etat? Da się z tego żyć?
Nie jest to łatwy zawód, gdyż nie ma jasno wytyczonej ścieżki. Wielu fotografów podąża po omacku bądź wzorując się na innych, jednak nie zawsze przynosi to takie same rezultaty. Fotografie są wytworem subiektywnym, ich ocena zależy od danej osoby, która je ogląda.
Działanie na freelance'ie nie jest łatwe, to ciągłe zabieganie o klienta i dbanie o relację z nim, ale co więcej, pobudzanie swojej wyobraźni do tworzenia. Nie ma w tym stabilności czy regularności w powstawaniu nowych pomysłów, może być jeden miesiąc gorszy – bez klientów i weny, a inny lepszy – pełen działania, bez chwili wytchnienia. Trzeba mieć dużo wytrwałości i samozaparcia, by wierzyć, że ta droga, którą się idzie (często po omacku), przyniesie dobre rezultaty. Momenty zniechęcenia i załamania są często, jednak to, czego udało się już dokonać, zawsze motywuje. A także ludzie, którym się naprawdę podoba to, co robię.
Czy dziwny – by nie rzec: straszny – rok 2020 uderzył i w fotografów? Czy zrodził – przekazał w spadku rokowi 2021 – coś, co teraz jest niewygodną koniecznością, ale w przyszłości może dać rozwój?
Okres izolacji spowodowanej pandemią dotknął niemal każdą branżę, może nie bezpośrednio branżę fotograficzną – ale jest to odczuwalne. Początkowo wielu klientów przekładało sesje na inny termin albo na czas „po pandemii”, co było trudne do zdefiniowania, bądź odmawiali z powodów finansowych. W okresie letnim branża bardziej się otworzyła i udało mi się zrealizować parę niezwykłych sesji zdjęciowych, z których jestem dumna, że powstały. Jeśli chodzi o sprzedaż i ekspozycję dzieł sztuki, to tutaj również lepiej było w okresie letnim, bez restrykcyjnego lockdownu. Zorganizowałam wystawę swoich prac w lipcu w Hali Koszyki, gdzie udało mi się sprzedać kilka prac. Niestety eventy typu targi, w których brałam udział rok wcześniej, nie odbyły się i trudno powiedzieć, kiedy będą najbliższe.