Michał Jacaszek: Chciałem „docharakteryzować” bohatera dźwiękiem

10.03.2020
fot. arch. artysty

Boże Ciało” czy „Miasto 44” Jana Komasy już chyba wszyscy znają. Jest jeszcze jeden film, który wzbudził tak ogromne zainteresowanie, że właśnie odbyła się premiera jego kontynuacji. Muzykę do dramatów o młodych ludziach zatracających się w sieci napisał Michał Jacaszek, z którym rozmawia Maja Baczyńska.

Maja Baczyńska: Zacznijmy od tego, co najświeższe. Napisałeś muzykę do nowego filmu „Sala samobójców. Hejter" Jana Komasy, właśnie odbyła się jego premiera. Czy spodziewałeś się tej propozycji?

Michał Jacaszek: Tak, „Hejter...” to druga część „Sali samobójców” z 2011 r. Filmy są dość zbliżone do siebie stylistycznie, więc wybór musiał przyjść naturalnie.

Ale „Sala samobójców” nie była Waszą pierwszą produkcją...

Nie była, spotkaliśmy się wcześniej na planie filmu „Golgota wrocławska” realizowanego dla Teatru Telewizji. Ta produkcja została zauważona, wygrała festiwal Dwa Teatry w Sopocie. A po roku przyszła już „Sala samobójców”.

Jak się układała Wasza współpraca? Co Was łączy, co stanowi wyzwanie, może są jakieś elementy charakterystyczne?

Tak – ta współpraca jest szybka i bezbolesna! Pierwszy telefon jest zawsze przed rozpoczęciem zdjęć i wówczas poznaję film w teorii na podstawie relacji reżysera, który streszcza mi scenariusz. Właściwie nawet nie dostaję referencji odnośnie do przykładowych kompozycji i stylu, jaki reżyser chciałby usłyszeć. Wysyłam swoje pomysły, niekiedy są to rzeczy wcześniej napisane, które mogłyby pasować i nagle okazuje się, że wszystko jest skończone – ja dopiero chcę siadać do pracy, a okazuje się, że prawie wszystko gotowe. Komasa to świetny reżyser, wymagający, ale nasza współpraca do tej pory układa się gładko. Właściwie nawet trudno to nazwać współpracą, to chyba bardziej „wymiana”...

Być może dlatego, że Komasa wie, czego chce, w końcu ma w rodzinie wspaniałych muzyków – śpiewak Szymon Komasa, wokalistka Mary...

Na pewno coś w tym jest, choć też sprawy, o których rozmawiamy, są niewymierne. Dostaję od niego bardzo proste komunikaty, ale wygląda na to, że dobrze się rozumiemy. Janek zna moje płyty, mój język muzyczny, wie, czego się po mnie spodziewać i nie musi za wiele mówić.

A jak Twoje wrażenia z premiery „Hejtera...”?

O tym filmie mógłbym mówić dużo, bo to według mnie obraz wybitny, podobnie zresztą jak pierwsza część. Powiem więc może tylko o muzyce... w „Hejterze...” jest ona dosyć wyeksponowana, poza moim soundtrackiem pojawiają się tam inne utwory, klasyka, pop, jazz... Sporo tego jest. Dlatego moja muzyka jest na tym tle dość delikatna. I użyta momentami wbrew moim intencjom.

Co masz na myśli?

Jest na przykład utwór, który pojawia się w innej scenie, niż zaplanowałem. Janek używa muzyki w sposób nieoczywisty, często pojawia się ona w pewnej kontrze do sceny. Już w „Sali samobójców” muzyka oddająca samotność bohatera pojawiała się w sekwencjach dziejących się w świecie wirtualnym, co było bardzo intrygujące. Tam, gdzie była akcja, brzmiała muzyka statyczna, ambientowa. Koniec końców jestem bardzo zadowolony z efektu.

Rozumiem. Paradoksalnie poprzez przesunięcie akcentu na świat wirtualny wyłonił się nam tym bardziej wyrazisty obraz bohatera. Ale czy to wygląda tak, że reżyser w tym wypadku dostaje od Ciebie muzykę i sam z montażystą opracowuje plan, gdzie ją użyć, nie piszesz pod sceny?

Piszę, ale potem następuje roszada. Zapewne Janek z początku sam nie wie, gdzie tej muzyki użyje. Sceny stanowią punkt wyjścia, a potem następuje żonglerka. Wygląda to tak, że dostaje ode mnie zestaw impresji na temat filmu i z tego wybiera, układa wszystko pod obraz jak klocki, bez specjalnych konsultacji ze mną. Ja zresztą nie mam ambicji, aby forsować swoje rozwiązania. Jestem z Gdańska, współpraca przebiega online, na pewnym etapie nie uczestniczę już w pracy nad filmem.

A o czym myślałeś pierwotnie, pisząc tematy dla głównych bohaterów, znałeś historię przed wszystkimi i mogłeś ją sobie wyobrazić po swojemu, zinterpretować po swojemu...?

Pełno w nich było smutku i pustki. Pisałem utwory, które były bardzo introwertyczne i miały towarzyszyć bohaterom. Reżyser poprzesuwał kompozycje w inne, mniej oczywiste miejsca, jednak wciąż opowiadały one o bohaterach.

Tak było zarówno w „Sali samobójców”, jak i w „Hejterze”?

Podobnie, w tym drugim złe czyny bohatera wynikały z jego rozpaczy. Z tym że tutaj pojawiały się elementy „cyfrowego hałasu”, a więc już nie tylko fortepian, ale i partie elektronicznego noise'u, który się w tym soundtracku przewijał i mógł się wydać wręcz „bolesny” w słuchaniu. To był taki mój pomysł na to, jak tego bohatera „docharakteryzować” dźwiękiem, jako kogoś, kto może odczuwać wręcz fizyczny ból.

Muszę zapytać. Jak się zaczęła Twoja przygoda z filmem?

To było około 10 lat temu, gdy wydałem płytę „Treny”, po której wszystko się zaczęło. Muzyka z tego albumu wywołuje silne skojarzenia wizualne. Wtedy właśnie zaczęli się do mnie odzywać autorzy reklam i reżyserzy, również dokumentów, chcąc wykorzystać te utwory w filmach lub bezpośrednio współpracować. I gdzieś tam ta płyta dotarła do Janka Komasy, który był jednym z pierwszych reżyserów, z którymi pracowałem. Zaufał mi, choć wówczas nie miałem wielkiego doświadczenia.

Potem pojawił się też film Jerzego Kuci – „Fuga na wiolonczelę, trąbkę i pejzaż” (2014). Zupełnie inne kino, animacja.

To była trudna współpraca. Odpowiedzialność ciążąca na muzyce, jak sam tytuł na to wskazuje, była ogromna, tymczasem reżyser oczywiście nie chciał się nią ze mną podzielić, co mnie zresztą nie dziwi, skoro tworzy jeden film na dziesięć lat. Niemniej czułem się jak narzędzie prowadzone przez apodyktycznego twórcę, który nie mając warsztatu muzycznego, potrzebuje rzemieślnika, który zrealizuje jego wizję, bardzo sprecyzowaną, o ile w dziedzinie muzyki można mówić o pełnej precyzji. Skończyło się tak, że podzieliłem się tą pracą z innym kompozytorem, żebyśmy razem mogli udźwignąć wymagania reżysera.

Bardzo lubię to, jak łączysz elektronikę z klasyką i z tradycją. Dziś takie połączenia są coraz bardziej popularne, ale gdy zaczynałeś, jeszcze nie było to tak oczywiste. Czy przeczuwałeś, że nadejdzie czas na takie granie?

U mnie taka estetyka wynikła trochę z metody pracy, jaką się posługuję. Posiłkuję się komputerem, natomiast większość źródeł dźwiękowych, które sampluję, jest pochodzenia akustycznego. Zatem siłą rzeczy niegdyś wyszła z tego swoista „elektroakustyka”. Może to trafiło na dobry moment. Szczególnie w filmie teraz się to sprawdza i podoba reżyserom.

A teatr?

Przyznam, że nie do końca go rozumiem – teatr operuje zazwyczaj innym językiem niż kino. Nigdy nie jest tak, że zamykam się na jakiś temat, po prostu praca dla kina przychodzi mi łatwiej. Na stałe współpracuję z reżyserką teatralną Agnieszką Korytkowską-Mazur, z przyjemnością zrobiłem muzykę do wielu jej spektakli, dostaję od niej duży kredyt zaufania i zwykle trafiam w punkt jeśli chodzi o jej oczekiwania.

Od zawsze chciałeś tworzyć muzykę?

Tak. Choć dość późno wpadłem na to, aby być kompozytorem, trudno się na coś takiego odważyć, nie mając wykształcenia muzycznego. Umożliwił mi to rozwój technologii i nagle realizacja mojej pasji stała się osiągalna.

Czyli świadomość przyszła wraz z narzędziami?

Tak.

A jak godzisz nienormowany tryb pracy kompozytora z życiem rodzinnym?

Dobrze, pracuję na miejscu i z dużą regularnością. Kiedy wyjeżdżam w trasy koncertowe, często zabieram żonę, czasem dzieci. Poświęcam rodzinie dużo czasu, być może więcej niż przeciętny pracownik etatowy.

Ale udaje się Wam odciąć od muzyki, gdy już jesteście razem?

Niestety wciąż coś komponuję w głowie, wymyślam projekty i zdarza się, że odpływam, a rodzina jest wtedy jakby za mgłą...

Czy masz swoje niezrealizowane marzenie muzyczne?

Chciałbym znaleźć własny, w stu procentach samodzielny język muzyczny. Skompletować jego abecadło i gramatykę. Nie wiem, czy to jest dla mnie osiągalne, pasjonuje mnie wielokierunkowość działań muzycznych, co być może spowalnia ten proces. Z drugiej strony marzę o spokoju twórczym, wynalezieniu metody podobnej do seryjnego malarstwa Romana Opałki czy degradacji taśm szpulowych Williama Basinskiego. Myślę, że tacy twórcy osiągnęli spełnienie.

To jeszcze powiedz kilka słów o Twoich najbliższych planach.

Włosko-brytyjska produkcja dokumentalna „After a Revolution” oraz serial dla Netflixa „Druga szansa”. Szykują się koncerty, m.in. z Vox Varshe oraz solowe, promujące nową płytę pod znamiennym tytułem...

Jakim?

„Music for film”!

***

TUTAJ przeczytasz recenzję filmu

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.