Marek Pijarowski: Dyrygowanie to porozumienie z wykonawcą
O początkach kariery, nadchodzącym koncercie jubileuszowym z okazji 50 lat pracy artystycznej, a także o tym, jak być dobrym dyrygentem, z Maestro Markiem Pijarowskim rozmawia Maria Krawczyk.
Maria Krawczyk: Niebawem w Filharmonii Łódzkiej odbędzie się szczególny dla Pana koncert jubileuszowy z okazji 50 lat pracy artystycznej oraz 70. urodzin. Skąd wybór repertuaru? Czy jest on Panu bliski?
Marek Pijarowski: Pierwotnie program tego koncertu miał wyglądać nieco inaczej, ale ze względu na sytuację pandemiczną wspólnie z dyrektorem artystycznym Filharmonii Łódzkiej prof. Pawłem Przytockim zdecydowaliśmy o jego modyfikacji. Wykonamy więc adagio na smyczki S. Barbera, „Liebestod” z dramatu „Tristan i Izolda” R. Wagnera z udziałem znakomitej Katarzyny Hołysz w partii solowej oraz VII symfonię A-dur L. van Beethovena. Zaplanowaną wcześniej III symfonię Antona Brucknera przełożymy na bezpieczniejsze czasy, ale jestem pewien, że ten program także dostarczy łódzkim melomanom wielu wzruszeń.
Filharmonia Łódzka nie jest Panu obca. W latach 2002–2005 był Pan dyrektorem artystycznym. Co Pan czuje, gdy wraca do Łodzi?
Wracałem do Łodzi wielokrotnie po tym okresie, w którym pełniłem funkcję dyrektora artystycznego. Chciałbym wyraźnie podkreślić, że zakończenie ścisłej trzyletniej współpracy było moją w pełni świadomą decyzją. Stwierdziłem, że tyle, ile mogłem dać tej instytucji, tyle dałem i czas na to, by przekazać pałeczkę szefa mojemu następcy. Przy powtórnych zaproszeniach i spotkaniach współpraca układała się zawsze wspaniale, z czego się ogromnie cieszę. Orkiestra i Chór Filharmonii Łódzkiej to naprawdę znakomite zespoły, wspaniali ludzie, z którymi łączę same dobre wspomnienia. Wielka radość, że będziemy mogli znów razem pomuzykować.
Bardzo wcześnie zaczął Pan karierę dyrygencką. Teraz to Pan zasiada w jury wielu konkursów i daje rady młodym adeptom sztuki. O czym powinni pamiętać początkujący dyrygenci?
Najpierw odpowiedzmy sobie na fundamentalne pytanie: w jakim celu stoimy przed orkiestrą? Dla mnie odpowiedź jest jednoznaczna – po to, aby zespół, z którym będziemy pracować, zagrał najlepiej to, co ma w tej chwili na swoich pulpitach. Rolą dyrygenta jest wyzwolenie maksymalnej ilości pozytywnej energii, która kryje się w każdej orkiestrze i tylko czeka na uwolnienie. Oczywiście podstawowy obowiązek dyrygenta to jak najlepsze opanowanie partytury, ale rzeczą najistotniejszą jest umiejętność przekazania zespołowi swojej koncepcji danego utworu i ułatwienie mu jej realizacji. Jak to osiągnąć? Jak zdobyć zaufanie i szacunek orkiestry? Przede wszystkim szczerością wypowiedzi artystycznej. Muzycy natychmiast wyczują, czy przyszliśmy kreować siebie, czy jednak zależy nam na wspólnym sukcesie, a w rezultacie – na obdarowaniu obecnej na koncercie publiczności piękną muzyką. To od stosunku dyrygenta do zespołu i jego sposobu pracy zależą atmosfera na próbach i efekt, czyli jakość koncertowego wykonania danego dzieła. Zatem ważne są: szczerość, zaufanie, życzliwość, konsekwencja i cierpliwość.
Przede wszystkim należy być sobą, nie udawać kogoś, kim się nie jest. Umiejętnie panować nad swoimi reakcjami, aby nie doprowadzać do niepotrzebnych konfliktów na estradzie. Należy po prostu w rzetelny, spokojny sposób doprowadzić do realizacji swojej wizji danego utworu. Orkiestry cenią nie tylko znajomość partytury, lecz także efektywną metodę pracy. Warto zawsze z uwagą wysłuchać uwag koncertmistrza, nawet w trakcie próby. Zwykle są to praktyczne wskazówki, które pomogą dyrygentowi usprawnić wspólną pracę. Należy zawsze traktować zespół i każdego muzyka jak partnera, a nie jak podwładnego. Stworzenie dobrej, pełnej życzliwości i wzajemnego zaufania atmosfery jest kwestią pryncypialną, gwarantującą osiągnięcie zamierzonych celów. Znakomity polski dyrygent Witold Rowicki powiedział: „Orkiestra bardziej jest zależna od psychiki dyrygenta niż od jego ruchów”. Miałem szczęście wielokrotnie podpatrywać Maestro podczas pracy choćby z Orkiestrą Filharmonii Narodowej, podziwiając jego sposób oddziaływania na zespół. O orkiestrze, o jej wewnętrznej dynamice wiedział absolutnie wszystko. Trudno się nie zgodzić z cytowanym zdaniem, wypowiedzianym przez tak wybitnego psychologa orkiestry. Ruchy rąk dyrygenta można porównać do elektrod, ale generator tego prądu tkwi głęboko w nas. Załóżmy taką hipotetyczną sytuację: przed orkiestrą stoi robot, który został idealnie zaprogramowany pod względem techniki dyrygenckiej. Dyryguje rytmicznie, wskazuje poszczególne instrumenty, reaguje nawet na dynamikę itp. Czy zespół będzie odczuwał jakieś szczególne emocje, mając przed sobą takiego cyfrowego kapelmistrza? I tu dochodzimy do sedna przytoczonej wypowiedzi. Udział psychiki dyrygenta, siła przekazu emocjonalnego w procesie swoistego hipnotyzowania, wręcz zniewolenia i podporządkowania sobie orkiestry (w dobrym znaczeniu tego słowa) są decydujące dla skutecznej realizacji twórczej koncepcji dyrygenta. Ruchy – najbardziej widoczny element porozumienia z muzykami – są tylko dopełnieniem. Znamy przecież genialnych kapelmistrzów, którzy jeszcze zanim pokażą to przysłowiowe „raz”, już silnie oddziałują na zespół, tworząc tę szczególną, niewidoczną więź, scalającą orkiestrę w jeden organizm. Jest to możliwe tylko w przypadku ogromnego zaufania, szacunku i uznania dla osobowości artystycznej dyrygenta.
Bardzo często powtarzam swoim studentom kilka „dyrygenckich prawd”, które mogą im się w życiu przydać. Pierwsza to taka, że w orkiestrze nigdy nie spotkają ani jednego muzyka, który by specjalnie chciał grać źle. Żaden muzyk nie przychodzi na próby po to, żeby działać destrukcyjnie i utrudniać proces twórczej współpracy. Warto o tym pamiętać przy formułowaniu swoich uwag do zespołu. Druga moja rada – nie bądźcie inni na estradzie, niż jesteście w życiu. Takie nienaturalne zachowanie orkiestra natychmiast zauważy i uzna, że jesteście sztucznym tworem spoglądającym za często w lustro. Orkiestra jako zespół osobowości ma taką niesamowitą intuicję, że zanim dyrygent dojdzie do swojego pulpitu, to już w zasadzie wie, z kim ma do czynienia. Muzycy obserwują jego chód, obserwują pierwsze sekundy zachowania na estradzie, jego spojrzenia kierowane w stronę orkiestry, w jaki sposób wita się z koncertmistrzem, jakie padają pierwsze słowa do orkiestry. A jak już zacznie dyrygować, to w zasadzie po pierwszych pięciu minutach wiedzą już o nim wszystko. I zwykle ze swoimi ocenami trafiają w dziesiątkę.
Pięćdziesiąt lat pracy artystycznej to piękny kawałek czasu. Jak to się zaczęło i czy wspomina Pan coś szczególnie?
Musiałbym się naprawdę dobrze zastanowić, co szczególnie w tym miejscu wspomnieć. Setki, tysiące koncertów, wiele podróży, spotkania ze wspaniałymi orkiestrami, chórami, solistami. Trudno wyłowić jakieś poszczególne wydarzenie, gdyż każdy koncert ma dla mnie swoją wyjątkową wartość oraz niepowtarzalność i nie ma znaczenia, czy jest to orkiestra z najwyższej światowej półki, czy są to mniejsze zespoły, w mniejszych ośrodkach. Dla mnie najważniejsze jest, aby coś wyjątkowo pięknego na danej estradzie się urodziło. Jeśli widzę, że to, co robię, trafia do serc melomanów, którzy nagradzają nas na koniec szczerymi brawami – sprawia mi to największą satysfakcję. Cieszę się po prostu z każdego koncertu, z każdej możliwości obdarowania słuchaczy najpiękniejszym muzycznym bukietem. Oczywiście początki wspomina się szczególnie emocjonalnie. Pamiętam doskonale moje pierwsze koncerty w Filharmonii Wrocławskiej, z którą debiutowałem jeszcze jako student. Moim pedagogiem był Profesor Tadeusz Strugała, który będąc wtedy dyrektorem filharmonii, zatrudnił mnie najpierw w roli asystenta, a rok później powierzył mi funkcję drugiego dyrygenta tej instytucji. Nie da się ukryć, że w początkach mojej dyrygenckiej drogi ogromną rolę odegrał Ogólnopolski Konkurs Dyrygencki w Katowicach, który wygrałem, zdobywając także nagrodę Orkiestry Filharmonii Śląskiej. Sukces ten dał mi możliwość zaprezentowania swoich umiejętności we wszystkich ośrodkach muzycznych w kraju. Praktycznie każda filharmonia chciała pokazać swoim melomanom laureata I nagrody, a ja zdawałem sobie sprawę z tego, że każdym poprowadzonym koncertem muszę potwierdzić słuszność werdyktu jury. Widocznie mi się to udało, skoro natychmiast otrzymywałem kolejne zaproszenia.
Czy na przestrzeni lat zawód dyrygenta się zmienił? Czy współcześnie trudniej o realizowanie się w zawodzie dyrygenta?
Absolutnie nic się nie zmieniło, zasady współpracy dyrygenta z zespołami pozostają niezmienne od lat. Dyrygent oczywiście zawsze jest liderem, powinien i musi mieć decydujące słowo w sprawie interpretacji danego utworu, ale bardzo ważne jest, aby jego decyzje były akceptowane i szanowane przez zespół. Należy także stworzyć atmosferę kreatywności podczas wspólnej pracy, słuchać również tego, co orkiestra ma do zaproponowania od siebie. Często ze strony orkiestry padają wspaniałe propozycje, z których naprawdę warto skorzystać. Ale to zależy od dyrygenta, czy pozwoli jej na tę swobodę artystycznej wypowiedzi i potrafi to docenić.
Śledząc Pana karierę, można dostrzec, że zazwyczaj pracuje Pan symfonicznie. Czy to wybór, czy przypadek?
Myślę, że jedno i drugie. Miałem oczywiście także propozycje poprowadzenia spektakli operowych, ale z różnych przyczyn nie dochodziło to później do skutku. Powiem też szczerze, że jakoś specjalnie też o to nie zabiegałem. Chyba faktycznie jestem takim typowym symfonikiem, co nie oznacza, że, gdyby teraz pojawiła się ciekawa propozycja przygotowania opery, tobym odmówił.
Czy jest jakieś dzieło, które chciałby Pan jeszcze wykonać?
Swego czasu, o ile dobrze pamiętam, w wywiadzie radiowym, już o tym wspominałem i w tej kwestii mój wybór się nie zmienił. Jest takie jedno dzieło, które chciałbym i mógłbym poprowadzić w zasadzie tylko raz i po nim zakończyć swoją dyrygencką drogę. Po ostatnich jego taktach po prostu odłożyć batutę, spojrzeć na nią ostatni raz, schować do futerału i zamknąć w szafie. Tym dziełem jest IX symfonia Gustawa Mahlera, której ostatnie dźwięki prowadzą nas ku wiecznemu szczęściu i bezgranicznemu poddaniu się błogiej bezsilności. Jeszcze nie teraz, ale wiem, że ten moment nadejdzie…
Czego słucha Marek Pijarowski w wolnym czasie?
Może to zabrzmi dziwnie, ale jakoś specjalnie nie odczuwam potrzeby słuchania muzyki poważnej. Będąc skażonym znajomością repertuaru, trudno mi spokojnie wysłuchać np. jakiejś symfonii, wiedząc o zawartych w niej skomplikowanych wykonawczo fragmentach. Nerwowo wtedy wyczekuję, czy uda się orkiestrze bezpiecznie przebrnąć przez te trudniejsze odcinki partytury. Dotyczy to oczywiście koncertów na żywo, bo wszelkie niedoskonałości nagrań mogą być dziś bez problemu elektronicznie korygowane. A jeśli chodzi o lżejszą muzykę, to zdecydowanie Oscar Peterson, ABBA i Queen.
***