„Manhattan”: Tańcząc dla Hiroszimy
„Manhattan” to kameralny spektakl taneczny, który zaprezentowano w czwartek 9 grudnia w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie w ramach pokazów Polskiej Sieci Tańca. Jest to projekt bardzo intymny, oszczędny w środkach wyrazu. Jednak choć był oparty na ciekawym pomyśle, to pozostawił widza z uczuciem niedosytu.
Jest tu kilka bardzo intrygujących momentów, szczególnie sam początek spektaklu z ciałem jednego z tancerzy trwającym w wyeksponowanym miejscu sceny – w odwróconej, zaskakującej pozycji, w czerni i z rękawicami bokserskimi na rękach, co już samo w sobie nasuwa skojarzenia z kształtem bomby atomowej lub (kierując się już nie wizualną, ale intelektualną symboliką) – z utraconym bohaterstwem, z którego przecież słynęła i słynie Ameryka. To właśnie bomba stanowi tutaj zasadniczą inspirację dla twórców spektaklu, bomba stanowiąca impuls do najróżniejszych interpretacji ludzkiego cierpienia, doświadczenia, rewizji historii dokonywanej po latach. Amerykański Projekt Manhattan miał na celu konstrukcję pierwszej broni atomowej. Jak czytamy w istotnym dla odbioru całości opisie spektaklu: „Była to bomba paradoksalna, miała przynieść wielkie zniszczenia i jednocześnie zakończyć wojnę. Zrzucenie bomby Little Boy na Hiroszimę było przerażającym przykładem działań człowieka pokazującym, że sposobem na pojednanie jest zwiększenie przemocy. Myślenie apokaliptyczne przestaje być szaleństwem, a staje się codziennością”. Twórcy tanecznego „Manhattanu” przestrzegają, kpią, próbują zrozumieć to, co z perspektywy dnia dzisiejszego wydaje się niepojęte. Na scenie pojawia się ponętna Miss Atomic Bomb, prawie naga, ledwie przysłonięta makietą atomowej chmury. Jest i „little boy”, mały chłopiec o urodzie posągowego Buddy, przedstawiciel zarówno dzieci, które zginęły w Hiroszimie i Nagasaki, jak i dzieci, którymi niegdyś byli ci, którzy w 1945 r. bombę zrzucali, oraz tych dzieci, którym przyszło żyć w świecie na zawsze odmienionym i oceniać czyny swoich ojców z dystansu. Jest w przedstawieniu nawet taka scena, gdy wszyscy tancerze rozkładają się na (znacząco czarnych w tym kontekście) tkaninach, niczym na ręcznikach plażowych, zakładają przy tym okulary odpowiednie do życia w skażonej atmosferze i oglądają archiwalne nagrania wojenne oraz próby detonacji bomb atomowych. Stanowi to, oczywiście, niewygodny i jednocześnie fascynujący kontrast – jakbyśmy będąc w kinie, oglądali jedną z największych tragedii ludzkości. To jawna kpina z Ameryki tamtych lat, a jednocześnie z nas samych dzisiaj, w jakiś sposób ekscytujących się zdarzeniem, które zabrało stanowczo za wiele żyć.
Mimo że podczas spotkania po spektaklu twórcy zarzekali się, że chociaż muzyka istniała wcześniej, to w tańcu sporo improwizują, trudno oprzeć się wrażeniu, że w ruchu dążą od jednego zaplanowanego z konkretnymi rekwizytami „segmentu” do drugiego. Skądinąd cała choreografia zaprasza, aby co rusz zmieniać perspektywę – raz jesteśmy „umywającymi ręce” od tragedii (do której się przyczyniliśmy) biurokratami, raz widzem, raz badaczem, kimś, kto przychodzi na zniszczoną ziemię wiele lat później… Innym razem uczestnikiem, kimś na chwilę przed śmiercią, kimś już po drugiej stronie, kimś, kto cudem przeżył, potomkiem, który nosi w sobie pamięć przodków, który wyobraża sobie świat utopijny bez wojen i bez bomb. Wszystko to jest niewątpliwie ciekawe, jednocześnie dość niespójnie skomponowane w całość. Bez znajomości wspomnianego wcześniej opisu oraz rozmowy z twórcami, z której wynikało, że w ramach przygotowań do spektaklu wszyscy zrobili rzetelny research, widz niewiele by z „Manhattanu” odczytał, a co wrażliwszy odbiorca mógł spektakl nadinterpretować, dodając od siebie to, czego wcale na scenie nie było, a co może chciałoby się zobaczyć. Mało też w „Manhattanie” było tańca w tańcu oraz magnetycznej obecności w scenicznym unieruchomieniu. Jakby temat okazał się za poważny dla tych, którzy postanowili go wytańczyć, zagrać… bo niektóre ze scenicznych postaci były tutaj zarazem muzykami (Aleksander Wnuk, Michał Lazar). Ostatecznie w pamięci mógł zostać przede wszystkim kobiecy duet (Dominika Wiak, Daniela Komędera-Miśkiewicz) z dynamicznym układem tanecznym w pierwszym kwadransie spektaklu (doskonała ruchowo Dominika Wiak, szkoda, że nie można obejrzeć więcej jej tańca!) oraz mały chłopiec (Fryderyk Liber), który w godnym podziwu skupieniu i niestrudzenie walczył w jednej ze scen z niewidzialnym przeciwnikiem japońskim mieczem. Może jeszcze mógł poruszyć finał i metaforyczny gest objęcia siebie nawzajem przez tańczącą wspólnotę, jakby stawała się raptem jednym, zniekształconym ciałem, i niesienie siebie na plecach zaraz po tym – „siebie”, a więc tak naprawdę poczucia winy, martwego ciała, pamięci, głosów duchów…
Koniec końców w „Manhattanie” nie przekonuje ani improwizacja, ani ogólne założenia scenariusza, brak też przemyślanej reżyserii, wyrazistych emocji oraz jawniejszej empatii i uważności wobec ofiar „Little Boya”. Bierze natomiast postapokaliptyczny klimat (bardzo dobre efekty światła i wizualizacji, za które odpowiadali Paweł Murlik i Natan Berkowicz) i próba pochylenia się nad tragedią sprzed kilkudziesięciu lat, której widmo wciąż pozostaje dla ludzkości aktualne, bo przecież historia zawsze może się powtórzyć. W tym sensie warto tańczyć o tym, o czym warto też pamiętać, bo jak sama Daniela Komędera-Miśkiewicz wspomniała podczas spotkania po spektaklu: „im bardziej to dla nas aktualne, tym bardziej aktualne dla widza”, a ostatecznie najważniejsze w obliczu tragedii stają się kontakt i dotyk.
(MB)