Magia Świąt w Gdańsku (relacja)
Wieczór magii czy recital? Sztukmistrz czy wirtuoz violi da gamba? Jordi Savall oczarował mnie i publiczność zgromadzoną na drugim wieczorze Festiwalu Actus Humanus w Gdańsku w programie skonstruowanym wokół muzyki do filmu „Wszystkie poranki świata” Alaina Corneau.
Pod gwieździstym sklepieniem głównej sieni gdańskiego Dworu Artusa rozpostarł się na krótką chwilę cały wszechświat muzyki przeznaczonej na violę da gamba. Mistrzem, który za każdym pociągnięciem smyczka odkrywał przed zgromadzoną w zabytkowym wnętrzu publicznością tajemnicze arkana zapomnianej do niedawna sztuki gry na tym wyjątkowym instrumencie był Jordi Savall.
Gwieździste, zaprojektowane na wzór katedralny sklepienie wysokiej izby mieszczańskiego dworu i punktowe światło reflektorów skupione na pięknych krzywiznach violi ściskanej czule lecz pewnie między kolanami katalońskiego wirtuoza. Pewne pociągnięcia smyczka, zdumiewające arpeggia, przejmujące pizzicata, rozedrgane, na wskroś przeszywające wibracje najniższej z siedmiu strun – mocny fundament wypełniony szorstkimi, drżącymi przebiegami w najwyższych rejestrach, zwiewnymi ornamentami. Doskonała technika pozwalająca łączyć szaleńczo szybkie przebiegi figuracyjne, subtelną taneczność francuskiego bourrée, musette’a i hiszpańskich saraband ze śpiewną intonacją wolniejszych fraz. Wszystko to przyczyniło się do wyjątkowości drugiego koncertu Festiwalu Actus Humanus. Klasę mistrza znać było jednak nawet w najdrobniejszych szczegółach wykonania. Spokój, z jakim Savall pozwalał do końca wybrzmiewać kończącym frazę dźwiękom, znamionuje prawdziwego artystę.
Jordi Savall jest muzykiem, który bardzo poważnie traktuje swój zawód. Przygotowując nowy repertuar, nie waha się przed podjęciem rzetelnych, muzykologicznych badań, które pozwalają mu lepiej zrozumieć specyfikę wykonywanych utworów. Tę powagę znamionuje siwa broda i okrągłe szkła okularów. Ta powaga oznacza także pełne skupienie i zaangażowanie w wykonanie każdej z kompozycji.
Savall przeżywa swoją muzykę. Nie ma lepszej zachęty dla publiczności, by poddać się jej subtelnemu urokowi. Nawet, jeśli słuchaczy rozprasza się, serwując im na przystawkę kazanie Szymona Hołowni, a na deser lampkę wina w snobistycznej atmosferze spotkania meet & greet. Oba dania zupełnie niepotrzebne.
Viola da gamba Savalla ma w sobie magię. Sztukmistrz najpierw długo stroi swój instrument. Czeka, by ucichły niefortunne odgłosy w sieni: skrzypienie posadzki przy każdym kroku wycofującego się po pierwszym utworze kamerzysty, kurant z wieży pobliskiego kościoła, nerwowe pokasływanie publiczności. Stroi się długo i pieczołowicie. Gdy wreszcie wybrzmiewa pierwszy dźwięk oczekiwanego przez wszystkich utworu, okazuje się, że mag stroił swój instrument, by za trąceniem jego strun poruszyć wewnętrzne struny naszej wrażliwości. Każdy kolejny dźwięk sprawia, że drżą one coraz mocniej. Gdy milknie ostatnia nuta, z wcześniejszego rozedrgania zostaje już tylko wrażenie błogiego spokoju.
Opuszczałem Dwór Artusa pogodzony z niewygodami, których pewnie w mniejszym lub większym stopniu można było uniknąć. Pozostawałem pod urokiem bogatego świata odkrytego przede mną przez Jordiego Savalla i jego violę da gamba. Oczarowany. Zaczarowany.
Paweł Wiktor Siechowicz