Magda Hueckel: Zdjęcia odbierają nam pamięć
Na słowo „siłaczka” Magda reaguje zaskoczeniem i uśmiechem. Dziś jest już dużo łatwiej, bo nawet najtrudniejsze sprawy w życiu można sobie tak poukładać, żeby w pracy twórczej wreszcie widać było siłę i optymizm.
Kinga A. Wojciechowska: Twoją historię znają już polskie media. Właściwie to zna ją cały świat: małżeństwo, któremu urodziło się dziecko chore na jakąś abstrakcyjną chorobę – bo gdy usypia, traci zdolność oddychania. Małżeństwo, które nakręciło o tym film, nagrodzony na wielu festiwalach i nominowany do Oscara. A potem – matka w ciąży, u której zdiagnozowano nowotwór piersi i która donosiła ciążę, urodziła zdrowe dziecko i wyszła cało z choroby. To, że wszyscy o tym wiedzą, pomaga Ci czy przeszkadza w codziennym życiu, w pracy?
Magda Hueckel: Za każdym razem mówienie o tych nieprzyjemnych rzeczach było trudne. Ale jawność to jedyny sposób, żeby funkcjonować normalnie. Życie w jarzmie tajemnicy jest trudne i okalecza osobę, która to jarzmo nosi. Otwartość ratuje sytuację. Poza tym jestem przeciwniczką tabuizacji choroby.
My właściwie wszystkie słabości i trudności tabuizujemy, unikamy mówienia o nich. A już najtrudniej mówić nam o porażkach i prawdziwych kłopotach.
Żyjemy w terrorze idealności. Przez świat reklamy, przez media, przez wywiady z pięknymi ludźmi, którym się wszystko udaje. Więc przyniesione przez los potknięcie ukrywamy. A przecież żeby coś się udało, to najpierw coś musi się nie udać. Trzeba wiele przeżyć.
Ty masz dużo takich porażek na koncie?
Wiele spraw rozwiązałabym pewnie dziś inaczej. Ale myślę, że kluczowe decyzje były trafne.
A propos decyzji – Leoś poszedł już do szkoły.
Tak! Pierwszy dzień w szkole, więc mam stan przedzawałowy. W przedszkolu zostawiliśmy Leo bez naszej opieki dopiero po trzech latach. Do tego czasu codziennie z nim siedzieliśmy. My albo pielęgniarka.
Przez trzy lata?! Przedszkole trwa cztery…
Dopiero ostatniego roku byliśmy gotowi aby zostawić go pod opieką przedszkolnych nauczycielek. W szkole od pierwszego dnia Leo jest bez nas.
Całe życie będziesz się już o niego bała? Czy masz nadzieję, że przyjdzie taki moment i powiesz: on da sobie radę, nie jestem mu już potrzebna. Będziesz wreszcie normalną matką, o której się pamięta, jak brak do pierwszego, której trzeba się wyżalić, bo dziewczyna rzuciła, albo poradzić, bo pojawił się problem?
Ja do końca życia będę się martwić o pierwszego i o drugiego syna też. Ale matki tak mają. Strach o życie Leo nie minie. Raz na jakiś czas zatrważa mnie informacja o śmierci osoby z CCHS. To mnie zawsze wytrąca z równowagi. Ale istnieje szansa na lek i będzie kiedyś sposób na to, żeby zapewnić mu bezpieczeństwo. Z myślą o tym założyłam polską fundację CCHS „Zdejmij klątwę” i tam realizuję różne projekty, które mają na celu finansowanie badań.
Kto finansuje badania?
My finansujemy. Ponad 1200 rodzin na całym świecie.
Składacie się??
Nie mamy na to pieniędzy, ale ich szukamy, robimy zbiórki, akcje. Teraz robię projekt muzyczny.
Masz poczucie, że spadło Ci za dużo na głowę? Czy to jest raczej tak, że niektórzy dostają od losu tyle, bo są to po prostu w stanie udźwignąć.
Ja to wiele razy słyszałam, ale to w nie wierzę. Uważam, że spotkało mnie wiele trudnych rzeczy. Ale jeszcze więcej dobrego. Mam chwile słabości, ciemna strona czasem mnie przytłacza.
Jak sobie pomagasz w trudnych chwilach?
Staram się zachować spokój. Dbam by wypoczywać.
Traumatyczne przeżycia przywracają wiarę w ludzi? Na co dzień bywamy nieufni, aroganccy, nieczuli. Zmieniamy się w obliczu czyichś problemów? Umiemy przyjść z pomocą? Jak to z nami jest?
Ludzie są bardzo różni. Nie są czarno-biali. W jednych sytuacjach się sprawdzają, w innych nie. Ja mam ogromne szczęście do ludzi, otoczona jestem rodziną, znajomym. Pomagają mi nawet obcy ludzie. Ale nawet najwspanialsze osoby zachowują się czasem źle.
To czego Cię ta sytuacja nauczyła?
Przede wszystkim tego, żeby za wiele nie oczekiwać. Każdy pomaga tak jak potrafi i na tyle na ile chce. Ważne jest żeby mówić, komunikować swoje potrzeby, to podstawowa rzecz. Jest cała masa ludzi, którzy chcieliby pomóc, ale nie wiedzą jak i trzeba im powiedzieć, co mogą zrobić. Trzeba się też liczyć z odmową i być na to gotowym.
Magda Hueckel, Calmed self-portrait VII
W tym wszystkim pozostałaś sobą, artystką. Kierujesz się w pracy intuicją? Masz wyczucie, wiesz, co i kiedy trzeba zrealizować?
Z różnymi projektami i pomysłami jest tak, że musi na nie nadejść moment. Nie raz próbujesz z jednej, z drugiej strony i nic nie wychodzi. Musisz dojrzeć. Potrzebny jest właściwy moment.
Intuicja to umiejętność odróżniania czy to jest ten moment?
Tak. Czasem trzeba odczekać. Nie robić na siłę. Słuchanie intuicji to ważna rzecz. Z Afryki wyniosłam dużo doświadczeń. To tam kiedyś pewna kapłanka powiedziała mi, że mamy stępiony kontakt ze światem pozamaterialnym, duchowym, Oni tam są podłączeni do czegoś większego. W moich pracach także się podłączałam. Czułam to.
Co to znaczy?
Moje prace były profetyczne. Gdy je robiłam, martwił mnie ich negatywny wydźwięk, ale miałam wewnętrzny imperatyw ich tworzenia. Przewidziałam chorobę mojego syna i moją.
Nie dopisujesz sobie przypadkiem tych znaczeń?
Można to tak zinterpretować. Ale gdy patrzę na te prace teraz, to jest to dla mnie tak oczywiste. Była we mnie jakaś forma niepokoju, która zamanifestowała się w pracach. Potem okazało się, że ten niepokój był uzasadniony. Wielokrotnie chciałam robić prace pozytywne i mi nie wychodziło. Teraz dopiero moje prace mają ładunek pozytywnej energii i siły.
Jak to możliwe? Teraz jest lepiej niż przed urodzinami Leo???
W pewnym sensie tak. Po przejściu tak trudnej drogi, paradoksalnie, czuję się silniejsza.
Magda Hueckel, Anima | Sacrum I
Gdy wybierałam zdjęcie do galerii w Presto, miałam kłopot. Postawiłam w końcu na Animę, ale to, jak widzisz teatr i operę, stawia mi włosy na skórze na baczność. W teatrze, który fotografujesz, jest dużo złych emocji, okrucieństwa, brzydoty. Czy może tylko to wyłapujesz na zdjęciach? Co Cię fascynuje w teatrze?
Mnie najbardziej interesuje teatr emocjonalny, performatywny, gdzie aktorzy nie odgrywają konkretnej roli ale wchodzą w nią. To najbardziej ekstremalne stany. Moja autorska selekcja zdjęć z teatru to opowieść o ciele doprowadzonym do ekstremalnego stanu. To temat, który mnie pociąga: cielesność, organiczność, relacja ducha z materią. Podobny motyw jest w Animie. To wszystko jedna opowieść. Autoportrety to też ta sama opowieść. Tylko inna forma. A teatr – to dla mnie najwyższa i najbliższa forma sztuki. To zderzenie świata wizualnego, muzycznego, to niepowtarzalny moment, który nigdy nie będzie taki sam, jest tam człowiek i oczywiście literatura, bo w tym wszystkim zawsze jest historia. To ta kompletność formy wywołuje emocje, bo oddziałuje na widza na wszystkich poziomach.
Anima to zdjęcia z podróży. Czym dla Ciebie jest podróż?
Oooo… (myśli) To mój ukochany stan, który odbywa się w dwóch różnych przestrzeniach. W tej realnej i jako droga w głąb siebie. Poznawanie nowych miejsc wyostrza zmysły i daje nowy ogląd rzeczywistości. W tej obcej rzeczywistości się przeglądam i odnajduję referencje do mojego życia, do tego, co znam. To wzbogacające doświadczenie. Ja uwielbiam być w drodze.
W sztuce też?
Tak, przez cały czas. Warunkiem tworzenia sztuki jest bycie cały czas w drodze. Cały czas trzeba wychodzić ze strefy komfortu, ryzykować. Bo inaczej będziemy rzemieślnikami a to mnie nie interesuje.
Magda Hueckel, Anima | Peregrinatio
Skąd właściwie fotografia w Twoim życiu?
Zawsze chciałam fotografować. Dopiero na studiach się tym zajęłam. Zawsze malowałam, rysowałam. Mam do tej pory moje pierwsze rysunki. Świat wizualny mnie ciągnął. Ale nie czuję się tylko fotografem. Robię scenografie, filmy z mężem (Tomaszem Śliwińskim, razem nakręcili m.in. „Naszą klątwę”, film dokumentalny o swoich zmaganiach z chorobą Leo, nominowany do Oscara – przyp. red.). To jedno z moich narzędzi, ale nie jest jedynym, choć ulubionym.
Teraz wszyscy robią zdjęcia. Dlaczego jest to takie pociągające? Często robimy dziesiątki ujęć, a potem i tak tego nie oglądamy. To po co nam to?
Bo to jest bardzo łatwe. Pstrykasz i już masz. Poza tym istnieje potrzeba zawłaszczania i chwalenia się. Lubię obserwować, jak ludzie muszą zawłaszczyć sobie miejsca, które odwiedzają. Dokonują jego kolonizacji. To dziwna chęć posiadania dowodu że było się w danym miejscu. Poza tym czasem w jakichś sytuacjach łatwiej schować się za obiektywem. Ale to kradnie bycie. Uczę się robić coraz mniej zdjęć i to cenna umiejętność.
Dlaczego?
Te zdjęcia odbierają nam pamięć. Nie pamiętamy, co czuliśmy, ani co widzieliśmy. Pamiętamy zdjęcie. Klatki zapisują się również w naszej pamięci. Poza tym fotografia jest kłamliwym medium, bo widzimy tylko kadr, nie całą przestrzeń. Robimy zdjęcia, zamiast odczuwać i zapamiętywać.
Nie uciekniemy od tego?
To szerszy problem uzależniania do telefonu. Życie robi się wirtualne, co raz więcej się wydarza na poziomie pikseli. Ucieczka od tego – to decyzja, którą każdy musi sam podjąć. Czy chce być tu i teraz, czy na łączach. To bardzo łatwe – uciekać w świat wirtualny.
Lepiej było nam bez komórek, smartfonów i tabletów?
Dla kontaktów międzyludzkich było lepiej. Dziś pochłania nas sprawdzanie wiadomości, maili, wszelkich kanałów – Instagram, Messenger… tego są setki, większości nie ogarniam. Ale to jest i tak łatwiejsze niż kontakt w drugim człowiekiem. Kiedyś mniej ludzi znaliśmy, ale byliśmy bardziej skoncentrowani na tym, co blisko. I to było dużo bardziej wartościowe. Może jeszcze do tego wrócimy. Bo bezpośrednia znajomość, bliskość – to najcenniejsze, co mamy.