Londyn inspiruje [rozmowa z Jagą Klimaszewską i Mateuszem Rettnerem]
Minął rok 2019, a wraz z nim wiele jubileuszy. Choć wszyscy dobrze wiedzieli o Roku Moniuszkowskim, to nie każdy był świadomy, że obchodziliśmy 110. rocznicę urodzin Grażyny Bacewicz. O tym, dlaczego warto słuchać jej dzieł nie tylko w rocznice, z twórcami albumu „Chamber Music” – Jagą Klimaszewską i Mateuszem Rettnerem rozmawia Wojciech Pietrow.
Uczyliście się i studiowaliście w różnych krajach. Uczestniczycie w wielu warsztatach i lekcjach mistrzowskich. Czy jest moment w życiu muzyka, kiedy należy przestać uczyć się od kogoś i zacząć rozwijać się samemu, na własnych błędach?
Jaga Klimaszewska: Uważam, że zawsze się uczymy. Nawet już po studiach, kiedy poczułam, że jestem w tym wielkim świecie (to było w 2015 r.), to po miesiącu stwierdziłam, że muszę zadzwonić do mojego profesora i się z nim spotkać, bo to jeszcze nie jest to. Nie byłam gotowa; chciałam się nadal rozwijać, jeździłam na warsztaty. Wciąż to robię. Czasami jestem jedną ze starszych osób na takich lekcjach, kiedy stoję przy nastolatkach, którzy też przyjechali się uczyć. Ale wydaje mi się, że mamy różne potrzeby – z początku uczysz się techniki i jak używać rąk, grając na skrzypcach, a później chodzi bardziej o inspirację. Profesor prowadzi cię do ciekawych projektów. Raz nagrałam nawet płytę z własnym nauczycielem. Chyba właśnie o ten kontakt z ludźmi chodzi. Nie wyobrażam sobie, żebym w najbliższym czasie mogła przestać się uczyć w ten sposób.
Mateusz Rettner: Ja uważam, że trzeba być przede wszystkim własnym nauczycielem. Pilnować się w trakcie ćwiczenia, nagrywać i krytykować obiektywnie. Z drugiej jednak strony możliwość skorzystania z pomocy pedagogów, którzy już grają i uczą przez kilka dziesiątków lat, jest warta wykorzystania.
Czyli na naukę od kogoś zawsze jest pora?
Mateusz: Może to zależy od instrumentu… Wiem na przykład, że Ian Bostridge, 54-letni tenor, nadal jeździ regularnie do profesora na lekcje. Znam też wiele osób, które z takiej możliwości nie korzystają. Ja sam dostałem kiedyś radę, by odbywać konsultacje z innymi pianistami co jakiś czas. Często gram przed znajomymi, jeżeli mam nadchodzący ważny występ.
Jaga: Tak… To jest pomocne.
A naturalną drogą wirtuoza jest później kształcenie kolejnych muzyków?
Mateusz: To nie jest częste zjawisko. Jeżeli ktoś ma karierę nastawioną na solowe granie po całym świecie, to nie uczy i nie przekazuje swojej wiedzy, bo nie ma kiedy.
Jaga: Może od razu nie, ale później?
Mateusz: Po latach owszem.
Jaga: My też uczymy, ale w Londynie jest to dosyć powszechne. Tam prawie co drugie dziecko gra na instrumencie i jest na to zapotrzebowanie.
Właśnie… Jak bardzo różne jest podejście do nauczanie w Polsce i w Wielkiej Brytanii?
Jaga: W Anglii w szkołach dzieci uczą się grać na instrumentach od piątego lub szóstego roku życia. Uczą się w grupach – trochę inaczej niż tutaj. W Polsce jak idziesz do szkoły muzycznej, to prawdopodobnie twój rodzic jest muzykiem, albo chce żebyś grał na instrumencie, albo kompletnie już nie wiedział co z tobą zrobić, bo lubisz śpiewać. Takie są, powiedzmy, trzy tory. Ja się tam znalazłam w taki sposób, że pani w przedszkolu powiedziała mamie: „Pani córka ma dobry słuch i powinna pójść do szkoły muzycznej”. Tutaj jest duży nacisk, żeby wszystko było zrobione dobrze i dokładnie, na wysokim poziomie. W Anglii jest tak: fajnie jest grać, muzyka jest bardzo ważna, więc dajemy dzieciom instrumenty. Jeżeli rodzic będzie chciał to rozwinąć, to pojawiamy się my i uczymy dzieci prywatnie (bo zazwyczaj są to lekcje prywatne). Mnie się podoba to, że tam jest wszędzie tyle muzyki. Jest tak dużo amatorskich orkiestr. Uczę nawet 60-latkę, która zaczęła grać pięć lat temu i teraz jest w orkiestrze.
Tak! Słyszałem, że za granicą do jednej szkoły chodzą osoby, które mają 10 i 50 lat. Jest to coś normalnego.
Jaga: Pracowałam w orkiestrze amatorskiej i byłam zastępcą koncertmistrza, czasem też prowadziłam orkiestrę. Tam średnia wieku wynosiła 50–60 lat! To były właśnie osoby, które grały w szkole do 18. roku życia, poszły na jakieś studia, pracowały w zawodzie i potem wróciły do instrumentu i grają teraz koncerty co dwa miesiące – uważam, że to jest super.
Jak to wygląda w Niemczech?
Mateusz: Jeżeli chodzi o edukację przedakademicką, to nie ma takich typowych szkół muzycznych. W Polsce jest dobre przygotowanie teoretyczne, jest lepiej rozplanowane, szerzej zakrojone.
A gdybym zmusił Was do wyboru? Możecie powiedzieć, gdzie jest lepiej, a gdzie gorzej?
Jaga: Ja się nie mogę wypowiedzieć, bo nie studiowałam w Polsce. Wiem, że jest tutaj wciąż większy nacisk na teorię. Na studiach muzycznych w Londynie główny nacisk kładziono na ćwiczenia. W Polsce są zajęcia od rana do wieczora i potem trzeba jeszcze coś pograć, a tam po prostu musisz ćwiczyć i to jest to.
Czy to lepiej?
Jaga: Nie wiem... Wiem, że jeżeli w Anglii ktoś chce się skupić na teorii czy zrobić później doktorat, to ta droga będzie na pewno dłuższa, ale wszyscy ci pomogą. Na studiach nic nie jest narzucone. Cieszę się, że studiowałam tam, gdzie studiowałam, ale bałabym się porównać.
Mateusz: Ja też niechętnie wybierałbym którąś opcję jako lepszą, bo wszystko zależy od tego, czego ktoś w danym momencie potrzebuje. Uważam, że w każdym z tych trzech krajów (Polsce, Niemczech i Wielkiej Brytanii) z czegoś skorzystałem. W Polsce jest dosyć szczegółowo rozplanowany program edukacji i może jest odrobinę za dużo zajęć… Choć daje to dobre przygotowanie teoretyczne, którego zagraniczni muzycy często nie mają. Z drugiej strony w Londynie jest bardzo wiele możliwości występowania i to jest niezwykle cenne doświadczenie.
A czym jest podyktowane to, że mieszkacie w Londynie? Czy właśnie tym, że jest tam więcej możliwości?
Mateusz: Jak dobrze to zareklamujemy, to wtedy będzie masowa fala migracji…
Jaga: No właśnie nie wiem, co mam teraz powiedzieć. Jest okropnie, nie przyjeżdżajcie!
Mateusz: Jest szaro i zimno! Ciągle pada deszcz. (śmiech)
Jaga: Ja już jestem w Londynie dosyć długo i jest to trochę podyktowane tym, że mam tam znajomych, pracę. Mogę liczyć na to, że będę ją miała w każdym miesiącu. Tam się naprawdę dużo dzieje. Można samemu sobie dużo zorganizować, co dla nas jest super.
W tym „większym mieście” jest też większy kontakt z muzyką?
Jaga: Co prawda mam porównanie tylko z Gdańskiem, ale wydaje mi się, że dzieje się dużo więcej. Jeśli masz ochotę wyjść gdzieś na koncert, to bardzo prawdopodobne, że tego wieczoru w którejś z tych pięknych, wielkich sal gra ktoś z Twoich idoli. To jest niesamowita inspiracja. Nie mówię, że tutaj tak nie jest, ale tam dzieje się to na znacznie większą skalę.
Mateusz: Trudno z tego zrezygnować. Te możliwości, o których wspomniała Jaga, bardzo rozwijają. Londyn ciągle inspiruje. Nie tylko koncerty. Teatry, opery, muzea… Czasem aż trudno wybrać.
Londyn jest swego rodzaju centrum artystycznego świata? Czy nadal mamy styczność z takimi ośrodkami, czy dzisiaj one już zanikają?
Jaga: Uważam, że Londyn wciąż jest takim centrum. Dużo ludzi się tam zjeżdża. Z jakiegoś powodu mamy tam tylu studentów i niesamowitych profesorów. Jest to jakiś ośrodek sztuki.
Mateusz: Nadal możemy mówić o takich centrach. Jest ich pewnie tylko więcej niż kiedyś. Trudno to oceniać z indywidualnej perspektywy, ale kiedy rozmawiam ze znajomymi muzykami, to słyszę, że Berlin też jest takim centrum. Paryż, Nowy Jork i właśnie Londyn. Oczywiście w Polsce też się dużo dzieje, ale Londyn poprzez samą swoją wielkość determinuje to, że ma znaczenie.
Wiadomo, że w popkulturze, by coś zdziałać, trzeba być w tym centrum. A jak to jest w świecie muzyki klasycznej? Czy trzeba się promować? Da się wypuszczać swoje dyski z kompletnej prowincji i być zauważalnym?
Jaga: Jak zaczęłam studia magisterskie, to mieliśmy wykład o promocji – o tym, jak to zrobić, żeby po skończeniu studiów wszystko się udało. Pan powiedział wtedy do nas: „Bardzo mi przykro, ale wszyscy urodziliście się o 15 lat za późno. Płyty to nie to. Samo granie nie wystarczy. Jest was teraz tylu, że musicie walczyć”. Może jak osiągnie się pewien poziom respektu, to można wydawać te płyty ze swojego domku na wsi. U nas to chyba jeszcze niemożliwe.
Mateusz: Nawet znane postacie życia muzycznego muszą prowadzić działalność promocyjną, bo na rynku jest zbyt szeroka oferta. Kultura jest nastawiona na bardzo szybki odbiór, czasem niezbyt głęboki…
Nie chcę snuć czarnych wizji, ale myślicie, że muzyka klasyczna przez to może się coraz bardziej wypłaszczać?
Mateusz: Mamy nadal publiczność, która jest tym zainteresowana. Nie od dzisiaj są takie czarne wizje. Ja się nie przejmuje nimi za bardzo. Choć mamy przecież takie serwisy, jak Spotify, które skłaniają do przesłuchiwania tylko pojedynczych ścieżek, co jest czymś kompletnie innym niż przesłuchiwanie całego utworu.
Mimo wszystko jednak wrzuciliście tam swój najnowszy album.
Mateusz: Tak, bo to umożliwia nam dotarcie do szerszej publiczności, która potem może się bardziej zainteresować klasyką. Takie platformy nie uniemożliwiają słuchania „pełnego”, ale chodzi mi o to, że wpisują się w kulturę szybkich impulsów.
Jaga: No tak. A z drugiej strony płyta w takim formacie ułatwia nam promocję. Nawet jeżeli chcemy zgłosić się na jakiś festiwal, to wysyłamy link i nikt nie czeka kilka dni na przesyłkę. A wracając do czarnej wizji: myślę, że to jest nasze zadanie jako muzyków, by do niej nie dopuścić. Myślę, że nasz projekt – nagranie utworów Grażyny Bacewicz, których wcześniej nikt nie zarejestrował – jest właśnie sposobem, by zainteresować słuchacza… Może to jest ta droga. Choć w Londynie promocja polskiej artystki wcale nie jest taka łatwa. Bardzo mi jednak zależało na tym, żeby jej muzyka wypłynęła. Wyszło na to, że jest rok Bacewicz i wszyscy teraz ją grają.
Czyli Wy tworzyliście utwór niezależnie od rocznic?
Jaga: Zupełnie nie. Nad albumem zaczęliśmy pracować właściwie już dwa lata temu i nagle Mateusz powiedział: „Jaga – 2019 to rok Bacewicz!”. Uznaliśmy wtedy, że musi wyjść do końca tego roku. Jednak to nie był z góry stworzony plan. Po prostu zachwyciłam się jej muzyką i musiałam znaleźć kogoś, kto chce ze mną to zrobić.
Pozostając przy czarnych wizjach i Bacewicz: zastanawiam się i myślę, że gdyby miała fizyczne możliwości i cztery ręce, to właściwie sama mogłaby komponować utwory i jednocześnie je grać na skrzypcach i fortepianie – bo wszystko to robiła na co dzień. A dzisiaj to chyba nie jest tak popularne – bycie koncertującym wirtuozem i znanym kompozytorem. Ludzie się rozleniwili czy poziom wykonawstwa tak rośnie, że trzeba się już skupiać tylko na jednym?
Mateusz: W pewnym momencie – pod koniec XIX w. – zaczął się proces rozdzielania tych specjalizacji. To wynikało z tego, że po prostu utwory się rozrastały i duży nacisk był kładziony na indywidualizację każdej kompozycji. W czasach Vivaldiego czy Bacha wpisywano utwory w jakiś nurt… powiedzmy – zastany, a od XIX i zwłaszcza w XX w. kładziono duży nacisk na odkrywanie czegoś nowego w każdym dziele. To wymagało czasu i skupienia. Myślę, że to była spora presja na kompozytorów, by poszukiwali nowości.
Jaga: Myślę, że to może być też kwestia tego, że w pewnym momencie zaczęły też być organizowane konkursy instrumentalne; pojawiła się konkurencja i tak dalej. Na tych konkursach musiał być jakiś program – nie mogło być tak, że przyjdzie każdy i zagra swoje utwory. Pojawiała się wirtuozeria i na przykład, gdy Paganini napisał utwory, każdy chciał później zobaczyć, czy umie zagrać jak ten diabeł.
Mateusz: Poza tym wypłynął też na to historyzm. Zaczęto doceniać utwory dawne, odkryto je na nowo i przywrócono do praktyki wykonawczej. To spowodowało, że nie było potrzeby pisania wszystkiego, co dany wykonawca chciał wykonać – miał przecież już znacznie poszerzony repertuar o wszystkie dawne dzieła.
Studiowałeś kompozycję. Zamierzasz iść ślady Bacewicz i pisać na swój użytek?
Mateusz: Unikam tego, szczerze mówiąc. Mało piszę z udziałem fortepianu. Często poszukuję nietypowych kombinacji instrumentów, brzmień, z którymi się nie spotkałem. Często mój instrument nie wpisuje mi się w tę moją wizję brzmieniową.
Czy ten album zapoczątkował długoterminową współpracę między Wami?
Jaga: Mamy nadzieję, że tak. (śmiech) Myślę, że wydanie płyty nie jest kropką nad i, tylko bodźcem do rozwoju naszej współpracy.
Macie już konkretne plany?
Jaga: Na pewno będzie to koncert w St. Martin-in-the-Fields – to zawsze jest duże wydarzenie. Dostaliśmy się tam po eliminacjach. Co prawda występujemy dopiero we wrześniu, ale zawsze jest to cudowny koncert w pięknym, pełnym kościele. Zagramy tam Bacewicz i Brahmsa.
Mateusz: Poza tym sporo jeszcze negocjujemy, w różnych krajach – nie tylko w Polsce i Wielkiej Brytanii.
Jaga: Mamy też nadzieję na wydanie utworów, których nie udało się zmieścić na płycie.
Może znów poczekajcie na kolejny rok Bacewicz?
Jaga: Może tak. (śmiech) Bardzo chcemy, żeby te utwory zostały nagrane, bo to, że je usłyszeliśmy, to jest świetne, ale uważamy też, że powinien być do nich dostęp. Jest wiele bardzo ciekawych kompozycji, których po prostu nikt nie tknął. Nie wiem, dlaczego tak nas ta Bacewicz wciągnęła i dlaczego tak chcemy wykonywać jej utwory, ale… chyba warto grać to nadal.