Laureat z Cannes: Opera... o operze? [Anette]
„Annette” to film otwarcia tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes. Musical nagrodzony Złotą Palmą za najlepszą reżyserię (Leos Carax). Określany mianem „porywającego, widowiskowego spektaklu”. Zarazem opowieść zupełnie o niczym.
Co prawda powinien być o miłości. I to nie byle jakiej, bo komika Henry'ego i śpiewaczki Ann, znajdujących się w szczytowych momentach swoich karier. On, jak sam o sobie mówi, będąc na scenie „zabija” ludzi, ona – ratuje, pragnie przynosić widzom ukojenie. Jak nietrudno zauważyć, choć Henry'ego i Ann łączą pewne aspekty zawodowe, to już rodzaj profesji i podejście do niej stoją do siebie w opozycji. Z początku nie przeszkadza to miłości – artystów łączy wielka namiętność, uzupełniają się, kochają. Do czasu, aż w związek wkrada się pewna rutyna, a do tego element rywalizacji, a różnice zaczynają przekładać się na stosunek do relacji.
I gdyby wokół tego wątku skoncentrowała się cała opowieść, z pewnością rzeczywiście zasługiwałaby na owacje na stojąco. Jednak pojawia się wątek kryminalny, i to niestety dość przewidywalny. Henry przyczynia się do śmierci Ann, po jej odejściu wykorzystuje talent ich jedynego dziecka, Annette, do zarabiania dużych pieniędzy, a do tego usuwa ze swojej drogi tych, którzy mogą stanąć mu na przeszkodzie w realizacji obranych celów.
Cóż, przyznam, że historia nie jest spójna. To, co początkowo wyglądało na głębokie uczucie, w połowie filmu okazuje się relacją dość płytką, by na końcu znów stać się źródłem wzruszeń. Luki scenariuszowe pozostawione przez Russela Maela dotyczą przede wszystkim ewolucji postaci Henry'ego – o ile można jeszcze zrozumieć, że w głębi duszy jest niezrównoważony, zagubiony czy wręcz psychopatyczny, to jego „nawrócenie” w zasadzie już w ogóle nie jest tu czytelne, choć finał filmu by na nie wskazywał. Szkoda, bo Adam Driver („Paterson”, „Historie małżeńskie”, „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”) to bardzo zdolny aktor i naprawdę w swojej grze przekonujący. Jeszcze gorzej sprawy się mają z Ann – uwielbiam Marion Cotillard („Niczego nie żałuję – Edith Piaf”, „Incepcja”, „Imigrantka”), ale w „Annette” właściwie nie ma na czym oprzeć swojej roli. To, co możemy powiedzieć o Ann, to jedynie to, że to miła, ciepła i dość nieśmiała kobieta obdarzona wspaniałym talentem scenicznym, która pośmiertnie zaczyna na przekór swojemu charakterowi ziać żądzą zemsty. Ale to trochę mało jak na dwie i pół godziny filmu i znowu dość niespójnie z charakterystyką i wiedzą, jaką dostajemy o postaci w ekspozycji całej opowieści…
Właściwie to, co rzeczywiście może budzić podziw w „Annette”, to sama realizacja – nie tylko spektakularne scenerie czy aranżacja i choreografia w sekwencjach muzycznych, ale przede wszystkim konsekwentny sposób filmowania i intrygujący, operujący kontrastami i nadający opowieści błyskotliwe tempo montaż. W warstwie muzycznej, za którą odpowiada zespół Sparks, jest też kilka naprawdę dobrych melodii, choć całość nie zostaje „w uszach” tak, jak można by tego oczekiwać od musicalu. Nie jest też do końca klarowna obrana tu konwencja – pojawia się np. lalka symbolizująca dziecko Henry'ego i Ann, ale to bodaj jedyny element lalkowy w całym filmie, w dodatku w puencie zastąpiony żywym dzieckiem (notabene, pełna uroku i świetna muzycznie w tej roli Devin McDowell). Miesza się też tu sfera rzeczywista z metafizyczną, ale także na zasadzie dużej dowolności, bez osadzenia i ugruntowania w kontekście świata przedstawionego. Jednakże „Annette” to bez wątpienia efekt pracy niebotycznej liczby ludzi zaangażowanych w produkcję, film, który pochłonął czyjeś siły i środki. I zabrał mi dwie godziny życia, podczas których nie potrafiłam zachwycić się nagrodzoną w Cannes reżyserią. Zresztą dobór prezentowanych w Cannes filmów już kiedyś mnie wprowadził w konsternację, i to gdy akurat byłam na miejscu. Czy jest on zawsze podyktowany wyłącznie aspektami artystycznymi? No nie wiem.
(MB)