Książęcy błazen bryluje także na Śląsku [relacja]
Nie poprawia się rzeczy dobrych. Do takiego wniosku doszedłem po obejrzeniu w Operze Śląskiej „Rigoletta” wystawianego w czerwcu w ramach roku Verdiego. Tak na marginesie – inscenizacja pojawia się na bytomskich deskach nieprzerwanie od 25 stycznia 1991 roku, a więc już… 23 lata!
Jedno, co zmienia się – to siłą rzeczy – obsada, do której Opera Śląska często zaprasza gości. Prawie ćwierć wieku bez zmian i spektakl mocno trzyma się w posadach sceny. Od pierwszych chwil urzeka klasyką. Nie ma udziwnień ani współczesnych absurdów reżyserii. Pałac księcia to pałac. Sceneria przed domem córki Rigoletta – to utrzymany we włoskim stylu ogród, a oberża, w której słyszymy słynne´ ”La’donna e mobille”, to prawdziwa knajpa, a nie jakaś tancbuda, jak często się tę scenę dziś pokazuje. Spektakl ogląda się z niebywałą przyjemnością, bo nie trzeba myśleć, co autor miał na myśli, gdy budował taką czy inną scenografię. Autorem tejże przed 23 laty był Jan Bernaś, ceniony scenograf teatralny. Reżyserem i choreografem zaś jest Henryk Konwiński. To wszystko gwarantuje, że widz może spokojnie skupić się na muzyce Verdiego, tak pięknej, że daje szansę popisu wielu solistom. Szczerze mówiąc nie znam śpiewaka, który nie sięgnąłby w swojej karierze po „Rigoletto”. Nawet jeśli z jakiegoś powodu nie śpiewa całej partii, to na pewno w swym repertuarze posiada jedną czy dwie arie z tej opery, nieważne czy to tenor, sopran, czy baryton.
Skończyły się czasy galer
Nie na darmo mówi się, że Verdi do „Rigoletta” zaczerpnął wszystko to, co najlepsze z ponad trzech wieków opery. Piękno muzyki, klasyczna historia o nieszczęśliwej miłości, przebojowe arie, które właściwie nie raz nucone były i są, jak piosenki – to musiało odnieść sukces, który trwa już nieprzerwanie od 1850 roku, kiedy to premiera rozpoczęła zupełnie nowy rozdział w życiu Verdiego. Przede wszystkim ustabilizował się finansowo... Jak sam powiedział: „skończyły się wreszcie lata galer.” Wcześniej, by przeżyć, Verdi musiał napisać 15 oper w dziesięć lat. Wyczyn dziś prawie niemożliwy. Sam był odpowiedzialny za ich wystawienie i sam nie raz musiał znosić gorzki smak porażki. Nie wszystkie odniosły sukces, a już na pewno żadna nie była tak znana, jak „Rigoletto” mimo, że będą wśród nich i takie perły jak: „Lombardczycy”, „Makbet”, czy „Luiza Miller”.
Błaznowi nie potrzebny klub nocny
„Rigoletto” stał się znakiem rozpoznawczym Verdiego. Popisowe arie tenorowe Księcia, czy piękne duety Gildy z Rigolettem sprawiły, że opera stała się nieśmiertelna. Jakkolwiek by nie zepsuć inscenizacji, to jednak pieśni te bronią się same i nawet tak nieszczęśliwe jej wydania, jak ostatnie z Piotrem Beczałą w reżyserii Michelle Mariotti sygnowane przez Metropolitan Opera, nie jest w stanie odebrać im wielkości.
A tak na marginesie – jak można tak piękną operę zepsuć przenosząc ostatni akt do klubu nocnego, gdzie zaraz po podniesieniu się kurtyny na rurce wygina się prawie naga pani, nie wiadomo w sumie, po co? – tak niestety wygląda ta inscenizacja z MET. Można ją bez trudu we fragmentach zobaczyć w Internecie. Dobrze, że nikt w Operze Śląskiej nie wpadł na tak bzdurny pomysł.
Aby do ćwierćwiecza!
Po raz pierwszy słuchałem Andrieja Szkurhana, śpiewaka pochodzącego z Ukrainy, który stworzył na scenie bardzo emocjonalną rolę. Jego duety z Gildą – w tej roli wystąpiła świetna Ewelina Szybilska – naprawdę wzruszały, jego troska o córkę była niemal autentyczna, złość i gniew demoniczne, a rozpacz po stracie córki w ostatnim akcie na wskroś przejmująca i tragiczna.
A orkiestra… Jak oni grają! Krzysztof Dziewięcki wydobył z partytury Verdiego to, co najpiękniejsze, a muzycy podali to najlepiej, jak potrafili.
Życzę by śląskie – choć śpiewane w całości po włosku – „Rigoletto” dotrwało co najmniej do ćwierćwiecza od premiery. Jest piękne.
Ks. Adrian Nowak