Spodziewaliśmy się czegoś innego [Koncert nadzwyczajny z okazji 120-lecia Filharmonii Narodowej]
Już w drodze na jubileuszowy koncert z okazji 120-lecia inauguracji działalności Filharmonii Narodowej czułam niemałe podekscytowanie – wszak zaproszenie na „przyjęcie urodzinowe” tak renomowanej instytucji to nie lada wyróżnienie.
Zbliżając się do potężnego gmachu Filharmonii Narodowej, który w świadomości wielu Polaków „od zawsze” znajduje się przy ul. Jasnej w Warszawie, rozpoznawałam wśród przechodniów elegancko ubrane osoby, które tak jak ja, pospiesznym krokiem zmierzały na koncert. Publiczność nadchodziła ze wszystkich stron i wlewała się do budynku głównym wejściem od ul. Sienkiewicza. Wewnątrz panował charakterystyczny przedkoncertowy rozgardiasz, w którym dominowała jednak atmosfera radosnego podniecenia. Od razu miałam wrażenie, że biorę udział w nadzwyczajnym wydarzeniu. Jeszcze przed wejściem na szerokie marmurowe schody wiodące na górę do sali koncertowej na wszystkich gości czekała słodka niespodzianka: jubileuszowe cukierki z logo filharmonii. Chętni już przed koncertem mogli nabyć różne jubileuszowe pamiątki. Pięknie wydane programy koncertu, zawierające nie tylko opisy utworów, lecz także wypowiedzi dyrygentów biorących udział w koncercie, a nawet komentarz Jana A.P. Kaczmarka do skomponowanego przez niego utworu, dostarczyły słuchaczom wiele ciekawych informacji. W samej sali koncertowej również nie brakło akcentów podkreślających wyjątkowy charakter uroczystości: nad sceną został umieszczony ogromny baner obwieszczający okrągły jubileusz 120 lat istnienia filharmonii, a na całej długości zewnętrznej krawędzi estrady umieszczono bogatą, wielobarwną kwiatową kompozycję.
W tak starannie przygotowanej scenerii Orkiestra Filharmonii Narodowej pod batutą maestro Antoniego Wita wprowadziła nas w świat muzyki polskiej, prezentując „Koncert na orkiestrę” Witolda Lutosławskiego. Oczywiście wybór zarówno dyrygenta, jak i utworu nie był przypadkowy. Maestro Wit (dyrektor naczelny i artystyczny Filharmonii Narodowej w latach 2002–2013) rozpoczął swoją karierę artystyczną właśnie w tej instytucji jako asystent Witolda Rowickiego, który zaproponował mu wykonanie koncertu Lutosławskiego w listopadzie 1968 r. podczas koncertu upamiętniającego 50-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Już wtedy zachwyciła go energia tego dzieła i jego wspaniała, logiczna konstrukcja, a cenne wskazówki usłyszane od samego kompozytora maestro Wit zanotował w partyturze, wracając do nich podczas kolejnych ponad sześćdziesięciu wykonań utworu w jego karierze. Wobec tak bogatych doświadczeń wykonawczych, do których należą także dwukrotne nagrania koncertu, nie zdziwił mnie budzący szacunek fakt, że maestro Wit dyrygował bez partytury. Najwyraźniej dyrygent zna ten trzyczęściowy utwór doskonale na pamięć, gdyż wykonanie utworu było bardzo przekonujące. Część pierwsza, „Intrada”, została zagrana żywiołowo, a ostre akcentowanie często podkreślało radosny charakter tematów zaczerpniętych z melodii ludowych. Lekkie „Capriccio notturno” (część druga) rozsiewało żartobliwą aurę, która tylko na chwilę ustąpiła miejsca lirycznemu odcinkowi „Arioso”, by ostatecznie odpłynąć w tanecznych pizzicato kwintetu smyczkowego. Najbardziej rozbudowana część trzecia („Passacaglia, Toccata e Corale”), rozpoczynająca się mrocznym tematem w kontrabasach w dynamice pianissimo, stopniowo rozwijała się aż do burzliwego szaleństwa całego aparatu orkiestrowego w skrajnym fortissimo, by następnie powrócić do inspirowanych muzyką ludową tanecznych fraz i zakończyć się efektowną kodą. Orkiestra grała z werwą i zaangażowaniem, błyskotliwie radząc sobie z technicznymi wyzwaniami koncertu. Maestro Wit całym sobą współtworzył to wykonanie, za które publiczność nagrodziła wykonawców owacją na stojąco.
W przerwie, która nastąpiła już po pierwszym utworze, publiczność została zaproszona na lampkę szampana (lub szklankę wody mineralnej) oraz do obejrzenia wystawy w dwóch bocznych foyer parteru sali koncertowej prezentującej postacie wszystkich dyrektorów Filharmonii Narodowej (do 1955 r. Filharmonii Warszawskiej).
Z równie wielkim entuzjazmem publiczność przyjęła III symfonię „Pieśń o nocy” op. 27 Karola Szymanowskiego na tenor solo, chór mieszany i orkiestrę do słów Dżalaluddina Rumi, w przekładzie Tadeusza Micińskiego. Symfonia, a raczej – ze względu na zasadniczo jednoczęściową, wokalno-instrumentalną formę o impresyjnym charakterze – poemat symfoniczny, zachwycała nie tylko oryginalną kolorystyką, po części inspirowaną orientem, lecz także wnikliwą interpretacją, dzięki której słuchacze mogli przenieść się choć na chwilę w inny wymiar i dać się porwać czarowi perskiej nocy… Istotną rolę odegrał wykonawca partii tenoru Rafał Bartmiński, którego piękna, jasna barwa głosu i przejmująco prowadzone frazy dosłownie chwytały za serce. Nad całością czuwał tym razem maestro Jacek Kaspszyk (dyrektor naczelny i artystyczny Filharmonii Narodowej w latach 2013–2019), pociągający zespoły Filharmonii Narodowej do gry i śpiewu pełnych pasji, dramatyzmu i namiętności.
Po drugiej przerwie wysłuchaliśmy „Agnus Dei”, jednej z części „Polskiego requiem” Krzysztofa Pendereckiego w wersji na chór a cappella. Kompozycja poświęcona pamięci Prymasa Tysiąclecia i będąca z jednej strony krzykiem rozpaczy po stracie wielkiego Polaka, a z drugiej żałobnego lamentu o modlitewnym charakterze, doskonale wpisuje się w listopadowy czas, w którym wracamy myślą do wszystkich tych, których już nie ma wśród nas, w tym do niedawno beatyfikowanego kardynała Stefana Wyszyńskiego. Publiczność dała się wprowadzić w refleksyjny nastrój utworu dyrygowanego już przez aktualnego dyrektora artystycznego Filharmonii Narodowej Andrzeja Boreykę, który poprowadził też ostatni punkt programu: prawykonanie trzyczęściowej „Kantaty o szczęściu” na chór i orkiestrę skomponowanej przez Jana A.P. Kaczmarka specjalnie z okazji niniejszego jubileuszu. W zamyśle dyrektora Boreyki ostatni utwór jubileuszowego koncertu miał stać w jak największym kontraście do kompozycji go poprzedzających; miał intrygować i zaskakiwać. Miała to być muzyka dla wszystkich: łatwa w odbiorze, bliska każdemu. Prawykonanie „Kantaty” wiele osób zaskoczyło i z pewnością można powiedzieć, że utwór ostro kontrastował z dziełami pozostałych kompozytorów oraz że była to muzyka łatwa w odbiorze. Część pierwsza („Czas”) była swoistym wprowadzeniem, w którym rola chóru ograniczała się do (urywanej) wokalizy, a świadome i częste operowanie pauzami podkreślało przesłanie podtytułu tej części. Oparty na wybranych słowach „Dezyderatów” Maxa Ehrmanna tekst partii chóralnej w drugiej części („Czysta rzeka”) bezpośrednio nawiązywał do tytułu „Kantaty”. Muzyka służyła sugestywnemu przekazaniu tekstu, zawierającego inspirujące wezwania, jak np. „Spokój znajdź!”, „Bądź uważny, dąż do szczęścia”. Przesłanie tekstu i muzyki (w tonacji C-dur) było spójne i przejrzyste. Trzecia część („Odlot bocianów”) cechowały większy dynamizm i zróżnicowanie środków, dzięki czemu z prostej, spokojnej melodii został wyprowadzony żywiołowy finał. Pozostający zdecydowanie w tle orkiestry chór starał się przekazać publiczności programową istotę utworu: „Try to be happy! World is still beautiful!”. W rezultacie odcinek finałowy „Kantaty” brzmiał jak (może nawet całkiem dobra) muzyka do filmu o Dzikim Zachodzie, co, moim zdaniem, zupełnie nie pasowało do okazji. Sądząc po niektórych reakcjach publiczności, chyba nie byłam w tej ocenie osamotniona. Najwyraźniej słuchacze spodziewali się czegoś innego. W moim odczuciu trudno było oczekiwać, że publiczność – nakarmiona i zachwycona skomplikowaną i wyrafinowaną muzyką Lutosławskiego, Szymanowskiego oraz Pendereckiego – doceni prostotę języka muzycznego Kaczmarka. Na obronę utworu można powiedzieć, że sam kompozytor chciał pisać prosto i przejrzyście – ten cel bez wątpienia udało mu się osiągnąć.
Jakby na złagodzenie rozczarowania (a nawet wzburzenia), z którym część publiczności wychodziła z sali koncertowej, każdy uczestnik koncertu otrzymał wspaniale wydaną jubileuszową płytę z wyborem nagrań utworów polskich kompozytorów (głównie) XX w., co było bardzo miłą niespodzianką zwieńczającą ten pełen atrakcji wieczór. Jubileuszowy koncert pokazał, że Filharmonia Narodowa, choć jest instytucją z wieloletnią tradycją, jest otwarta na eksperymenty i potrafi zaskoczyć nawet doświadczonych melomanów.
Monika Wrzesińska