Kompletnie inny tryb pracy [rozmowa z Pauliną Przybysz]
Cztery godziny i pięć osób – z takich składników tworzy się utwór na Songwriting Campie ZAIKS. O tym, jak to wygląda w praktyce i jak pomaga młodym twórcom, opowiada Paulina Przybysz w rozmowie z Wojciechem Gabrielem Pietrowem (a o tym, czym jest Songwriting Camp, można przeczytać w nowym numerze „Presto”).
Jednym z głównych celów Songwriting Campu ZAiKS jest kolektywne pisanie piosenek. Tobie taki styl pracy nie był chyba obcy.
Nie… Chociaż ja na co dzień wolę pracować sama w swoim studyjku. Lubię mieć nieograniczony czas na doszlifowywanie utworów i nie mieć nad sobą pięciu osób, które mówią: „teraz już potrzebujemy drugiej zwrotki!”. Za czasów zespołu Sistars często siedzieliśmy razem i kombinowaliśmy, ale zawsze też był czas na to, by pomyśleć o tym, co piszemy, dać sobie kilka dni przerwy. I okazuje się, że po latach tej samodzielnej czy dzielonej na partie pracy Camp daje możliwość sprawdzenia siebie samego w sytuacji, gdy ktoś nad tobą stoi – właściwie wszyscy stoją nad sobą nawzajem. I mam taki wniosek, że faktycznie przy odrobinie rozluźnienia i zrzucenia z siebie strachu to wychodzi.
Masz zamiar wprowadzić taki sposób tworzenia do swojego stylu pracy?
Wiesz co? W czasie pandemii było to cholernie trudne! (śmiech) Wygnała nas ona z powrotem do pokoików. Mimo wszystko powoli myślę o tym, żeby nie pisać rzeczy samotnie, tylko spotykać się z producentem czy instrumentalistą i sobie posiedzieć, bo mam wrażenie, że mnie to otwiera. Fajne jest to, że można spotkać się razem i, co pamiętam z grania z Sistars czy Ritą Pax, wzajemnie się hamować lub napędzać.
Ale czy to takie oczywiste, że gdy jest więcej osób, to jest łatwiej, czy nie do końca tak to działa?
To zależy chyba od osobowości, ale na pewno jeżeli spotykają się (tak jak na Campie) różne osoby, które chcą coś stworzyć, mają własne pomysły i próbują siebie nawzajem zrozumieć, to się udaje. Oczywiście kiedy mamy cztery godziny na napisanie utworu i właściwie się nie znamy, to zawsze potrzebna jest osoba, która pierwsza coś zarzuci (np. „a ja mam taką linię basu”). W każdej grupie wygląda to oczywiście inaczej – na Songwriting Campie byłam w czterech różnych składach i za każdym razem wyglądało to zupełnie różnie. Zawsze szło to w inną piosenkę, ale ostatecznie się udawało… Mimo że te cztery godziny to jest mało…
Czuć ten upływający czas, jakiś wyścig?
Czuć, ale kiedy pojawia się jakiś szkielet, to działanie robi się spokojniejsze. Wtedy już jest to bardziej dekorowanie, bo każdy dokłada coś od siebie. We wszystkich czterech przypadkach ten moment wydarzył się dość szybko i wszyscy się odnajdywaliśmy. Raz tylko się zdarzyło, że basista się zwinął, bo chyba poczuł, że taka forma pracy nie jest dla niego, nie odnalazł się w tym.
Taki sposób tworzenia może nie być dla wszystkich?
To może nie być dla wszystkich – na pewno. Jesteśmy przecież wychowani w takiej kulturze, że ci milenialsi rodzą się z komputerem w rękach. To sprawia, że każdy ma własny świat i tryb pracy. Ale jeżeli już się jest w takim miejscu, to warto skorzystać nawet z tego wyjścia ze strefy komfortu. Ewentualnie po czasie stwierdzić: „to nie dla mnie!”.
Ostatnio #hot16challenge pokazało, że nie trzeba miesięcy, żeby stworzyć piosenkę. Z drugiej strony nie zawsze były to utwory, które można by było wydać jako single – nie wszystkie były perfekcyjne. Zastanawiam się dlatego, czy można na poważnie pisać utwór w cztery godziny. Da się wtedy przekazać coś intymnego?
Ja akurat zawsze mam tak, że przekazuję. A co do utworów, to wychodzę z założenia, że nawet jeżeli powstaną jakieś części z rozbiórki tego utworu, to można je wykorzystać w przyszłości. Już po Campie można też zmienić trochę skład w piosence, słowa, muzykę. A nawet jeżeli to, co stworzyliśmy, nie ujrzy światła dziennego, to dla samego warsztatu jest to bardzo wartościowe doświadczenie. Warto też w tym uczestniczyć, by poznać nowe osoby z branży i środowiska muzycznego.
A co jest według Ciebie najlepsze w Campie?
Zderzenie tych ludzi, którzy teoretycznie przychodzą po to samo. Co ciekawe – większości ich nie znamy. To jest super ekscytujące! Nie mogę powiedzieć, że Camp to „impreza”, ale pozwala na analizowanie tego, po co ktoś inny tu przyjechał, czego chce, czy ma tak samo jak ja. Takie spojrzenie jest bardzo odświeżające.
I Camp to bardziej zabawa, czy należy to traktować bardziej serio?
Myślę, że wszyscy to traktują bardzo serio, bo w każdym jest takie uczucie, że z tego, co tworzy, może powstać przełomowy hit. Raczej nikt nie traktował tego czysto rozrywkowo.
Zaczynałaś swoją karierę dość wcześnie i może lekko tu uproszczę, ale z zespołem Sistars szybko zaistniałaś. Będąc tu, nie miałaś poczucia: „hmm… chciałabym właśnie tak zacząć”.
Trochę tak… Jako dzieciak jeździłam na Warsztaty Jazzowe do Puław i miałam tam okazję spotykać wtedy dla mnie przypadkowych ludzi (po researchu byłam w ciężkim szoku, że mogę grać koncert lub jam z Bogdanem Hołownią czy Wegehauptem). To było dla mnie superinspirujące. Mogłam jako dziewczynka, która chodzi po pokoju i śpiewa dla cioć i babć, stanąć z wybitnymi muzykami na scenie. Doświadczyłam więc tego na jazzowym polu i myślę, że to było bardzo ważne. Tak samo teraz – jeżeli młoda osoba może przyjechać i od razu usiąść z producentem, to bardzo jej to pomaga. Pozwala to czynić świadome wybory w studiu. Pokazuje, że można powiedzieć producentowi: „ten klawisz mi się nie podoba – to jest brzydkie”. Jeżeli wcześniej zaczniemy poznawać te narzędzia, i zaczniemy pływać w tym (będziemy umieli wybierać, to co nam się podoba), to będziemy mieli większe pole do muzycznej realizacji znacznie wcześniej. W wieku 20 lat można już czuć się ze swoją twórczością spójnym.
W wywiadach mówisz, że proces produkcji i wymiana myśli między Tobą a producentem są dla Ciebie bardzo intymne. A czy nie ma w tym nic irytującego? Przecież dajesz komuś swoją muzykę, a on Ci odsyła nie do końca to, co chciałabyś usłyszeć, więc Ty musisz znowu ją odsyłać… i tak w kółko.
Nie. To jest kwestia upartości i tego, że zazwyczaj pracuję z ludźmi, którzy mnie inspirują. Wzajemnie z nimi na siebie oddziałujemy. Dlatego ja zazwyczaj mam z producentem szybki flow – dobry internet. (śmiech) Nie ma więc dużo tych wysyłek w tę i we w tę, i raczej mnie to nie irytuje.
Czyli proces produkcji, z którym niektórzy uczestnicy Campu spotykają się po raz pierwszy, jest mimo wszystko satysfakcjonujący?
Tak. Poznają oni wtedy też inny tryb pracy. W jednej z grup rozstawione były bębny, gitara itd. i panowało nastawienie, że komponujemy, grając. W innej za to w pokoju było pianinko, skrzypeczki i komputer – kompletnie inne okoliczności.
Byłaś na podobnych obozach i masz spore doświadczenie. Czy to wydarzenie Twoje spojrzenie na muzykę rozwinęło?
Tak – na pewno rozwinęło moją umiejętność pracy z innymi ludźmi i jarania się nimi. Współpraca z żywymi ludźmi, a nie tylko słuchanie płyt, sprawia, że spotkawszy ich, możemy wyciągać różne wnioski. Im wcześniej gra się z żywymi ludźmi, tym lepiej. A jeżeli jeszcze gra się z dobrymi ludźmi, to w ogóle jest to mistrzostwo.