Kalendarz (prawie) wszystkich kobiet
„Kobieta kalendarz” to niezwykle pomysłowy spektakl, czerpiący z tradycji performance'u i teatru tańca. To sześć kobiecych portretów, wyrazistych, umownych… Wciąż niedopowiedzianych.
W każdej z nich możemy znaleźć coś z siebie, a także jakieś swoje przeciwieństwo. Może dlatego są tak różne. I może dlatego w finale spektaklu przeglądają się w publiczności jak w lustrze. Mogą się też kojarzyć z bohaterkami literackimi czy filmowymi, możemy doszukiwać się w nich pewnych kobiecych archetypów. I tak urzędniczka po wejściu do specjalnej kabiny zamienia się… nie w superbohaterkę, ale w rozwrzeszczaną bestię. W kobietę, która wreszcie wymyka się przyjętym konwencjom i schematom, która może zrzucić biurowy „uniform” i na koniec dnia wreszcie wyzwolić się z kompulsywnych, sztywnych ruchów. W rzeczy samej każda z postaci przedstawionych w spektaklu jest w jakiś sposób „kompulsywna”, obsesyjna w powtarzanych przez siebie rytuałach dnia codziennego, choć niektóre z owych rytuałów pozostają ukryte w metaforach. Poprzez ruch, konkretny pomysł na zafunkcjonowanie w teatralnej przestrzeni danej bohaterki, docieramy do ich sedna. Celowo nie używam tu słowa „głębia”, bo niestety, jakkolwiek „Kobieta kalendarz” ogromnie przypadła mi do gustu, to jej twórcy w pewnym momencie w swoich poszukiwaniach się zatrzymują, czyniąc ze spektaklu po prostu ciąg miłych obrazków bez wyraźnej kulminacji i puenty. Jest to bez wątpienia przyjemne w odbiorze, rodzi pytania, ale nie ma szansy widzem wstrząsnąć, może zresztą nie o to tutaj chodzi. W teatrze ruchu margines niedopowiedzenia może być przecież spory i lepiej zawsze mieć niedosyt niż przesyt.
Obserwujemy więc, poza wspomnianą urzędniczką, dziewczynę w różowej sukience, która przymierza po kolei znalezione przez siebie, przede wszystkim męskie buty; nie wiemy, czy to jej tęsknota, czy próba wyswobodzenia się z wychowania narzuconego przez ojca, czy pragnienie miłości, namiętność, a może rozważania na temat własnej tożsamości. Każdy z butów wydaje się nieść ze sobą inne wspomnienie, skojarzenie, sen, z nieustannych przymiarek także trudno się wyzwolić. Inna bohaterka w zielonej sukience, z zabandażowanym kolanem, chodzi po krzesłach, nawet tych przewróconych. Trochę jakby była w barze i mimo stąpania po cienkiej krawędzi, decydowała się dalej „płynąć”, a może bardziej jakby była intelektualistką-konceptualistką, która mimo trudności twardo realizuje swój pomysł na życie. Kolejna postać nerwowo prasuje, co chwila popalając papierosa, aż okazuje się, że prasowała szatę, która uczyni z niej w kapliczce Maryję. Czy ta dziewczyna rzeczywiście o tym marzy, czy tylko definiuje siebie przez to, co wpajano jej od dziecka? A może dopiero w modlitwie znajduje ukojenie dla swoich nadszarpniętych nerwów? Wszystko jest możliwe. Jest wśród naszych kobiet i romantyczka, która tańczy z balonem przywiązanym do nogi, który ciągnie ją w górę, ale jednocześnie nie pozwala jej pewnie stanąć na ziemi. I jest „kura domowa”, która uparcie lepi ciasto, choć tak naprawdę aspiruje do bycia Marilyn Monroe. Czy naprawdę tego chce, czy pragnie wyzwolić się z okowów swojego domostwa i stać się seksbombą, przypomnieć sobie, kim naprawdę chce być? Może o coś innego tu chodzi – może usiłuje spełnić czyjeś oczekiwania, pogodzić wizerunek piękna ze społeczną potrzebą przydatności i strażniczki domowego ogniska. Czy „kury domowe” rzeczywiście muszą być zarazem seksbombami? Albo inaczej – czy piękna kobieta musi umieć lepić ciasto? A może w ogóle kobieta to coś więcej niż wizerunek i przydatność (!)? W rezultacie nasza bohaterka rzuca ciastem w zdjęcie Marilyn Monroe, z którym się nieustannie porównuje. O tak, my kobiety lubimy się porównywać, niekiedy z trwogą słuchamy opinii na nasz temat, wiecznie usiłując zaspokoić czyjeś oczekiwania i słysząc, że same ich mieć nie możemy. Zawsze w jakichś ramach, powstrzymujących przed dzikością. Albo będące dzikie, bo dzikimi być należy, podczas gdy może wystarczy czysta akceptacja i autentyzm. Przecież nawet uniwersalna potrzeba wolności czy intuicyjne pragnienie macierzyństwa zwykle jest zakodowane w naturalnych instynktach.
W finale sześć kobiet zaczyna razem tańczyć, jakby nareszcie się uwolniły od ról, które im kazano grać lub które same sobie wymyśliły – może nawet nie dla kogoś, ale dla siebie, aby jakoś w społeczeństwie „przetrwać”. Tańczą razem niczym siostry i może w tym tkwi ich siła. W różnorodności i jedności zarazem.
Aczkolwiek przez cały czas, od początku do końca, towarzyszy im jeden mężczyzna. Kompozytor, multiinstrumentalista, wokalista, znający teatr od podszewki, Sambor Dudziński. Wchodzi z bohaterkami w delikatną interakcję. Loopuje muzykę, jak i one są w ruchu zaloopowane, przedrzeźnia, inspiruje, cytuje, podrzuca konteksty kulturowe, nadaje rytm, szuka rytmu i cech zarówno pojedynczych scenicznych obrazów związanych z aktualnie wprowadzaną czy wyprowadzaną z przestrzeni bohaterką, jak i mozaiki, którą razem, chcąc czy nie chcąc, tworzą. Momentami może nas zadziwiać obfitość muzyki wobec oszczędności ruchu na scenie, stanowi to jednak sprytny kontrast, pozwalający dostrzec to, co prawdziwie istotne w „Kobiecie kalendarz”. Muzyka w tym spektaklu to śpiew ich uwięzionych w rytuałach dnia codziennego dusz.
„Kobieta kalendarz” została wystawiona 14 października 2021 r. w ramach Festiwalu Sztuki Kobiet „Persona” w Mazowieckim Instytucie Kultury w Warszawie. Jest to projekt performatywno-teatralny, który powstał pod opieką Eweliny Ciszewskiej i został wyprodukowany przez Fundację Sztuki Ciała. Poza Samborem Dudzińskim występują w nim jako kobiety w działaniu: Agata Brzozowska, Ewelina Grzechnik, Hanna Jurczak, Katarzyna Markowska, Joanna Płóciennik, Katarzyna Wróbel. Inspiracją dla spektaklu były sztuki plastyczne (Marina Abramović, Tim Walker), teatr pantomimy i ruchu oraz doświadczenia osobiste. „Kobieta kalendarz” stał się pretekstem do powstania scenicznej instalacji stanowiącej kobiecy manifest, w którym bohaterki tworzą galerię żywych eksponatów. Widz może ocenić, czy są one w jakiś sposób „zaburzone”, czy też zupełnie „zwyczajne” (o ile te pojęcia w ogóle siebie nawzajem wykluczają!). Może też nie oceniać, tylko słuchać, patrzeć, doświadczyć… A po wszystkim samemu wejść na scenę, co twórcy przewidzieli.
Maja Baczyńska