Julia Kociuban: Traktuję instrument jak partnera
Jak odszukać duszę w instrumencie? Na pewno trzeba z nim dużo rozmawiać. O tym i o wykonywaniu muzyki w „złych” i „dobrych” czasach z pianistką Julia Kociuban rozmawia Wojciech Gabriel Pietrow.
Wojciech Gabriel Pietrow: Co właściwie robi Pani teraz – w czasie przerwy? Widziałem na Facebooku koncerty transmitowane z domu.
Julia Kociuban: Sytuacja – wiadomo – jest dość trudna. Wszystkie moje koncertowe przedsięwzięcia zostały oczywiście odwołane. Pracuję jednak w Akademii Muzycznej w Łodzi i staram się wspierać studentów poprzez zajęcia online. Oprócz tego uznaliśmy z mężem, że jest to dobry moment, aby poszerzyć nasz repertuar na cztery ręce, ponieważ mamy w domu instrument i – co najważniejsze – czas. Spontanicznie stwierdziliśmy, że to, czego się nauczyliśmy, pokażemy znajomym i rodzinie w sieci. Odbiło się to szerszym echem – ludzie pisali do nas z prośbami, czy możemy to kontynuować. Jeden domowy koncert zamienił się w cztery, z których ostatni był transmitowany na festiwalu online. Wydaje mi się, że takich inicjatyw będzie coraz więcej.
Rozmawiałem niedawno z Pawłem Przytockim. Mówił, że według niego takie internetowe koncerty są czymś tylko na czas epidemii. Pani też uważa, że jest to jedynie „zastępstwo”, czy może się z tego narodzić coś na stałe?
To zjawisko częściowo miało swój początek jeszcze przed epidemią – choć co prawda w innych warunkach. Na całym świecie pojawiały się przecież koncerty transmitowane online. Melomani słuchali ich, jeżeli nie mieli czasu bądź pieniędzy, by odwiedzić sale koncertowe. Wydaje mi się, że po epidemii będą się one pojawiały nadal, może nawet w rozszerzonej formie.
Z jednej strony poszerzamy grono odbiorców, ale z drugiej – jest to coś mniej wartościowego. Przecież sygnał przechodzi przez internet.
Dlatego myślę podobnie jak Paweł. To, co się dzieje w tej chwili (koncerty domowe i nie tylko), jest jedynie czasowe, bo umówmy się – jakość tego jest wątpliwa. Nic nie jest w stanie zastąpić bezpośredniego kontaktu z publicznością. Atmosfery, którą my – artyści staramy się stworzyć, nie da się zastąpić nawet najwspanialszym mikrofonem, kamerą i streamingiem. Choć jest to oczywiście fajna forma, by zaciekawić kolejnych odbiorców i umilić melomanom ten trudny czas kwarantanny.
Wspomniała Pani, że poszerzyła z mężem repertuar. Ta przerwa z powodu pandemii jest dla Pani czasem na przygotowanie się na chwilę, gdy ta „machina” znowu ruszy i znów będzie można grać przed publicznością?
Na pewno mam teraz więcej czasu na popracowanie nad nowymi utworami, choć trudno tu myśleć pozytywnie. Zostałam w końcu pozbawiona tego, co kocham, czyli dzielenia się muzyką i swoimi interpretacjami z publicznością.
A jak to wygląda, kiedy nie ma kwarantanny? Nie ma wtedy możliwości, przez napięty grafik, włożenia do repertuaru utworu, który chce się wykonać?
Praca jest wtedy zupełnie inna, dużo bardziej intensywna. Teraz można szczegółowo popracować i zastanowić się nad rzeczami, które gdzieś w codziennym życiu nam uciekają. Choć to akurat dotyczy nie tylko artystów.
Trzymając się dobrych czasów: kiedy gra Pani z orkiestrą i dyrygentem, jak dochodzi do połączenia dwóch wizji na interpretację utworu? Jest to trudne, by znaleźć wspólną drogę do wykonania dzieła?
Chyba nigdy nie czułam wielkiego oporu ze strony dyrygenta względem mojej interpretacji.
Czy pojawia się w ogóle dyskusja w takim wypadku, czy wychodzi to w czasie próby?
Wychodzi w czasie próby. Myślę, że ta relacja solista-dyrygent jest bardzo wyjątkowa, to moim zdaniem pewne połączenie dusz na scenie. Staram się zawsze, abyśmy podczas takiego koncertu zarówno z dyrygentem, jak i orkiestrą byli jednością. Mam nadzieję, że publiczność również tak to odbiera.
Kiedy występuje Pani w repertuarze polskich kompozytorów, czuje Pani jakiś wyjątkowy sentyment?
Bardzo lubię wykonywać polską muzykę XX w. Zwłaszcza że wiele dzieł jest jeszcze nieodkrytych. Myślę, że ta muzyka jest bardzo bogata i trzeba pokazywać ją na świecie. Nie wiem, czy to jest sentyment, ale uważam, że mamy po prostu dużo do zaoferowania.
Pytam, bo zastanawiam się, czy artysta powinien mieć narodowość? Czy wtedy nie ogranicza go to w spojrzeniu na inne dzieła?
Wiadomo, że każdy z nas ją ma – nie jesteśmy przecież znikąd. Każdy ma swoją historię, ale myślę, że my, artyści, jesteśmy obywatelami świata. To też jest urok tego zawodu. Wciąż, mając narodowość, można przemierzać świat i pokazywać jej odcienie innym.
Bardziej niż narodowość powinna określać artystę wrażliwość?
Myślę, że tak. Wszystko, co nas otacza, jest przecież inspiracją.
A czy artysta może mieć ulubionego kompozytora?
Na pewno może, ale w moim wypadku – nie ma. Historia muzyki jest tak bogata i mamy tylu wspaniałych kompozytorów, że mnie jest trudno powiedzieć: „Tak! Ten jest moim ulubionym” i wykonywać tylko jego dzieła. Są kompozytorzy bliżsi mojemu sercu – to na pewno. To jedno z moich ukochanych pytań – o ulubionego kompozytora. (śmiech)
Może więc nigdy nikt Pani nie zapytał, czy jest ktoś, kogo Pani nie lubi?
To absolutnie nie jest tak, że kogoś nie lubię. Są utwory, które wymagają według mnie pewnego muzycznego i życiowego doświadczenia. Niektórym może się to wydawać dziwne, ale ja mam opory przed sięganiem w tym momencie mojej drogi po niektórych kompozytorów i ich dzieła. Mam takich, których „odkładam na półkę” i zostawiam na późniejsze czasy.
Czy z podobnego powodu nie wykonuje Pani muzyki tworzonej w naszych czasach?
Tak, jak wspominałam na początku – moim zdaniem nawet muzyka XX-wieczna ma jeszcze wiele do zaoferowania – całą masę nieodkrytych lub dopiero odkrywanych dzieł. Na szczęście każdy z nas ma możliwość, by wybrać swoją muzyczną ścieżkę, w której najlepiej się odnajduje. Dla mnie jest to repertuar klasyczny.
Ktoś kiedyś powiedział, że łatwo ma Pani z fortepianem, bo jest to instrument, którego nie trzeba ze sobą nosić. Pani odpowiedziała, że musi za to grać zawsze na instrumentach podstawionych – nie swoich. Ile zajmuje przyzwyczajenie się do nowego fortepianu?
To bardzo indywidualne i zależy od instrumentu. Ja za każdym razem, kiedy podchodzę do nowego fortepianu, to – może to zabrzmieć bardzo dziwnie – staram się z nim rozmawiać. Wierzę głęboko, że wszystkie instrumenty mają duszę i po prostu staram się nawiązać z nimi nić współpracy.
To metafora?
Nie. Wierzę w to, że one mają duszę. Trudno byłoby artyście tworzyć dźwięki na czymś, co uznawałby wyłącznie za mebel. Traktuję instrument jak partnera i chciałabym, żeby razem ze mną przekazywał publiczności to, co mi w duszy gra.
Czy czasem ten instrument może być tak inny, że zmienia Pani interpretację utworu?
Nie, tak chyba nigdy mi się nie zdarzyło. Choć trudno to stwierdzić, bo pewne rzeczy dostosowuję podświadomie przez wzgląd na to, z czym współpracuję.
A te różnice między fortepianami raczej męczą, czy dodają swoistego uroku przy wykonywaniu muzyki?
Czy ja wiem… Staram się znaleźć wspólny język z każdym instrumentem. Nigdy nie pojawiła się u mnie frustracja z powodu fortepianu, który napotkałam. Jest to jakiś rodzaj uroku, element zaskoczenia – co się spotka na scenie tym razem.
Poza tym – ma Pani bardzo personalny stosunek do instrumentów, więc może każde spotkanie z nowym fortepianem to jak poznanie nowego człowieka, partnera do współpracy?
Na pewno. Zawsze, gdy jadę na koncert, pojawia się u mnie ciekawość, co to będzie za instrument. Z czym się zetknę? Jak zabrzmi? Będę musiała spędzić z nim więcej czasu? A może usiądę i właściwie będzie sam grał to, co mam w sercu?