Jestem z ich piaskownicy [rozmowa z Katarzyną Stoparczyk]

11.09.2025
Katarzyna Stoparczyk

O małych mistrzach zen, Franciszku Pieczce, zagubionych i odnalezionych autorytetach oraz o granicznych doświadczeniach dorastającej młodzieży opowiada Katarzyna Stoparczyk, dyrygentka i gitarzystka, która czynne wykonywanie zawodu muzyka porzuciła dawno temu dla radia i telewizji, ale przede wszystkim – dla dzieci.

 

rozmawia Kinga Wojciechowska

 

Pani z jasnymi włosami, kucająca z mikrofonem przy dzieciach. Twój głos w radiowej audycji i wypowiedzi dzieci. Dobrze to wszystko pamiętam. Ale osoby przed 30, często nie mają pojęcia, kim jest Katarzyna Stoparczyk. Ten początek jest dla nich.

 

Jeśli oni tego chcą.

 

Wywiad ukazał się w Presto #46: Mężczyzna

 

Myślę, że już są zaciekawieni. Ale oczywiście wiele osób pamięta Twoje audycje. I pamięta, że były zabawne. My się, Kasiu, trochę śmialiśmy z tych odpowiedzi dziecięcych. Miałaś tego świadomość?

 

Nigdy nie myślałam, że ktokolwiek śmieje się z dzieci. One bawią nas świeżością myślenia, transformowaniem treści, bo przetwarzają to, co słyszą od dorosłych, w domu, w przestrzeni publicznej, dokładając coś od siebie. Ta kontaminacja rzeczywiście jest zabawna. I to wynika z nich: z niedojrzałego systemu nerwowego, ze stricte dziecięcego postrzegania świata. To może być zabawne dla nas, bo jesteśmy osadzeni w schematach, regułach. Mamy wszystko uporządkowane. I nagle coś nieoczekiwanego wytrąca nas z równowagi.

 

Więc słyszałaś ten dorosły śmiech nie raz?

 

Ale nigdy nie myślałam, że ktokolwiek śmieje się z dziecka. Ten śmiech, którym zanosili się ludzie po wysłuchaniu moich audycji, był nacechowany radością, czułością, wrażliwością i szacunkiem do człowieka, który dopiero poznaje świat.

 

Bo refleksja przychodzi później, po tym pierwszym śmiechu, który jest efektem zaskoczenia i dysonansu poznawczego. Ale jak w ogóle wpadłaś na to, żeby zadawać dzieciom te wszystkie poważne pytania?

 

Moja historia jest o tyle nieoczywista, że ja przed dziećmi wiele lat uciekałam. Jak byłam bardzo młodziutka, miałam kilkanaście lat, dzieci dosłownie deptały mi po piętach. I mówię to z ogromną czułością, bo to było piękne. Teraz jestem w stanie to docenić. Wtedy nie. Wtedy PESEL-owo było mi do nich zbyt blisko i dla mnie to był obciach. A za mną ganiały całe bandy podwórkowe. Przychodziły do moich rodziców, pukały i pytały, czy jest Kasia z tych studiów. Nawet nie wiedziały, czym te studia są. Kryłam się przed nimi, żeby mnie nie dopadły.

 

A dlaczego tak do Ciebie lgnęły?

 

Nie wiem, ale tak jest do dzisiaj.

 

Może sama masz w sobie dużo z dziecka?

 

To na pewno. A dzieci czytają nas przez pryzmat serca. Są takim papierkiem lakmusowym prawdy i widocznie mam coś takiego w sobie, co rezonuje z ich światem i to bardzo ładnie teraz wybrzmiewa w naszym projekcie „Dajcie nam głos!!”.

 

O tym za chwilę. Bo mi jeszcze nie odpowiedziałaś, jak zaczęła się Twoja przygoda z dziećmi.

 

Trafiłam do mediów, chociaż jestem muzykiem z wykształcenia. Zapowiadałam koncerty, prowadziłam festiwalowe wydarzenia i tak się to potoczyło, że znalazłam się najpierw w radiu, a potem w telewizji. Alicja Resich-Modlińska (dziennikarka, prezenterka telewizyjna, publicystka i tłumaczka – przyp. red.) namawiała mnie wielokrotnie, żebym spróbowała poprowadzić program z dziećmi. Powiedziała mi: „Ty od nich uciekasz, a masz taką łatwość w komunikowaniu się z nimi, jaką inni chcieliby mieć.” No więc najpierw Alicja, a potem wiele innych osób na mojej zawodowej drodze przekonywało mnie, że jestem do tego stworzona. Zaczęłam się więc nad tym zastanawiać. Aż pewnego dnia dorosłam do tych dzieci. Teraz już wiem, że one są wszystkim. Są niezwykłą inspiracją i kimś absolutnie fenomenalnym, czystym. Bywają oczywiście także okrutne, choć wtedy zazwyczaj prowadzi je ciekawość. Natomiast kiedy patrzą ci w oczy, potrafią być są tu i teraz. Jak mistrzowie Zen, jak buddyjscy mnisi. To nie trwa długo, ponieważ są kinstetykami i rozwijają się przez ruch, ale przez tę chwilę wiesz, że masz kontakt z prawdziwym człowiekiem.

 

A w którym momencie uznałaś, że to wzajemne zaufanie może być kołem zamachowym do tego, żeby pomagać dzieciom i młodzieży?

 

Po pierwsze, ja jestem z ich piaskownicy. Tak mi kiedyś powiedziały. Mamy wspólne DNA. Po drugie, zadziałała moja empatia. Coś, co cechowało mnie jako małą dziewczynkę. Od dziecka byłam bardzo uwrażliwiona na nieszczęście drugiego człowieka. Często wychodziłam ze swojej strefy komfortu, żeby pomagać innym. To było odruchowe. Wielu z nas to w sobie ma i wielu z nas było wrażliwcami w dzieciństwie, dużo płakało, wzruszało się, potrafiło więcej dostrzec. No więc jako dziecko byłam bardzo wrażliwą osobą. I zawsze w polu mojego widzenia był drugi człowiek, tak mi zostało.

 

Pomagać trzeba umieć?

 

Trzeba bardzo mocno siebie wychowywać do tego, żeby mądrze pomagać, żeby nie przekraczać granic drugiego człowieka, żeby poczekać na jego gest i tę wyciągniętą dłoń, która tej pomocy oczekuje. To duża lekcja pokory, żeby pomimo imperatywu wewnętrznego, który mam, działać w taki sposób, aby wychodzić naprzeciw drugiemu człowiekowi tylko wtedy, kiedy ten człowiek rzeczywiście tego chce. Żeby uszanować jego wolę i zdanie. To ważne, tym bardziej, że rozmawiamy o bardzo poważnych sprawach: o hejcie, o próbach samobójczych wśród dzieci i nastolatków.

 

 

Pochylasz się nad sprawami, które są absolutnie kluczowe dla zdrowia społecznego, bo zdrowe dzieci to zdrowe społeczeństwo. A jak do tego doszło, że te najtrudniejsze, skrajne tematy pojawiły się na kanale „Dajcie nam głos” na YouTubie?

 

Na naszym kanale, mówię naszym, ponieważ prowadzimy go wspólnie z producentem Januszem Jonaszem Tołopiło, najpierw rozmawiałam z małymi, kilkuletnimi dziećmi. Kiedy w Ukrainie wybuchła wojna, zaczęły przychodzić do nas dzieci, którym wojna zabrała dzieciństwo. Wychodziły ze studia wyprostowane, zyskiwały godność. I jeszcze na koniec pytały: Ale naprawdę? Nasz głos jest dla was ważny? A ostatnio uruchomiliśmy kanał „Zbuntowane serce”, gdzie rozmawiam z dziećmi po próbach samobójczych. Wiesz, dawno temu, jak studiowałam na wydziale gitary klasycznej i potem dyrygentury, także pracowałam z dziećmi. Uczyłam ich gry na instrumencie. I te dzieci przychodziły do mnie z całym swoim światem. Zdarzało się, że stały o krok przed podjęciem decyzji o ostatecznym rozwiązaniu. I udawało się te dzieciaki ratować. Kilka lat temu zaczęły przychodzić do mnie, do radiowej Trójki, dzieci po próbach samobójczych. To były dzieci, które wyrosły z nurtu trójkowej „Zagadkowej Niedzieli”. Kojarzyły mój głos. Jak się później okazało, ufały mu. To były bardzo mocne i bardzo trudne rozmowy.

 

A konkretnie?

 

Opowiem ci o jednej z nich. Zadzwonił do mnie pan dyrektor jednej z warszawskich szkół i powiedział, że mają dziewczynkę, która jest po czterech próbach samobójczych i jedzie do ośrodka zamkniętego. Ta dziewczynka chciała ze mną rozmawiać.

Kiedy zdajesz sobie sprawę z tego, jak wielka jest to odpowiedzialność, możesz się takiego spotkania zwyczajnie bać, ale wiesz jedno – jeśli dziecko tego potrzebuje, nie wolno ci odmówić. I przyjechała jedenastoletnia dziewczynka, po czterech próbach. Siedziałyśmy tutaj, w studiu, rozmawiałyśmy ze cztery godziny. Zorientowałam się, że to jest świetny dzieciak, jest oczytana, wspaniale wypowiada się w języku polskim i zaczęłam zapraszać ją do mojego programu, nie konsultując tego z nikim. No bo nie chciałam podjąć ryzyka, że komuś się to nie spodoba. A ona mówiła o książkach, które czytała. Kilka miesięcy później psychiatra zaczął odstawiać jej leki.

 

Czyli ratowałaś dzieci. To duże słowo. A jak doszło do stworzenia kanału „Zbuntowane serce”?

 

Usłyszałam – ja nie chcę, żeby to moje cierpienie poszło na marne. Tak powiedział młody chłopak, który przyszedł do naszego kanału i odważnie opowiedział o swojej traumatycznej przeszłości. Trochę po to, aby przeżyć katharsis, ale przede wszystkim po to, aby usłyszeli to rodzice i młodzi ludzie w kryzysie. Bo jeśli ich straszy kolega po przejściach mówi, że to światełko w tunelu jest, to znaczy, że ono naprawdę tam jest. Przy czym wszystkie osoby po przejściach, które opowiadają nam swoją historię na kanale „Dajcie nam głos!!”, są w tej chwili w dobrym, stabilnym, życiowym miejscu.

 

Nie bały się pokazać?

 

Zadbaliśmy z zespołem o to, żeby nie były identyfikowalne. Chronimy te dzieci. I jeśli pytasz, dlaczego to zrobiliśmy, to dlatego, żeby nasz dorosły świat dowiedział się, co się dzieje w sercu i w głowie dorastającego człowieka. Czego doświadcza dziecko, które stoi na rozdrożu, któremu rozjeżdża się życie. Które dźwiga na swoich wątłych barkach dwa światy, ten realny i ten wirtualny. Nigdy wcześniej nie było tak trudnego czasu na dorastanie jak dzisiaj. Nikt z naszego pokolenia nie musiał mierzyć się z obrzydliwym, anonimowym hejtem. I to w newralgicznym momencie, kiedy system nerwowy jest niedojrzały. Kiedy buzują hormony, kiedy mamy kryzys autorytetów, rodziny. W epicentrum takiej zawieruchy dziecko musi jeszcze sobie poradzić ze sobą. Niestety, bardzo często sobie nie radzi, nie potrafi też oswoić tego cierpienia, dlatego wybiera drastyczne rozwiązania.

A system zawodzi, statystyki przecież cały czas porażają.

Katarzyna Stoparczyk

I co się dzieje po roku bardzo intensywnego funkcjonowania kanału YouTube „Dajcie nam głos!!”?

 

Przychodzi do nas sporo maili, takich jak ten ostatni: „Pani Kasiu, piszę ten mail i płaczę. Po obejrzeniu odcinków >>Zbuntowanego serca<< i pani rozmowy z chłopcem po próbach samobójczych zorientowałem się, że jestem ojcem przemocowym. Mam piętnastoletnią córkę. Podszedłem do niej i ją przeprosiłem, próbuję naprawić nasze relacje. Nie wiem, co by się stało, gdybym tego nie zobaczył i nie wiem, czy moje dziecko by żyło”. To są wstrząsające historie.

 

A dlaczego „Zbuntowane serce”?

 

Bo my po prostu wchodzimy do serca, do głowy dziecka, które mi ufa i które powie mi to, czego często nie powie w domu. W tej naszej bezpiecznej przestrzeni, w absolutnej szczerości. To jest ogromna wartość dla jego rówieśników, którzy zmagają się z trudnymi sytuacjami. Ale także dla rodziców, którzy pojęcia nie mają, jak poradzić sobie z dorastającym dzieckiem, którego nie rozumieją i z którym nie mają dobrego kontaktu.

 

Działa także na dorosłych?

 

Tak, bardzo. Jako kanał mamy dużą zwrotną od rodziców, ale także od specjalistów.

Po kilku miesiącach funkcjonowania „Dajcie nam głos!!” zostaliśmy uhonorowani prestiżową nagrodą „Inicjatywa Edukacyjna Roku 2024”, tożsamą z nagrodą Nauczyciela Roku. Otrzymaliśmy też bardzo prestiżowy tytuł „Kuźnia Mistrzów Mowy Polskiej”. A to znaczy, że świat nas docenia i zauważa. I środowiska, które pracują z dziećmi, także nas doceniają i zauważają. Dają nam pewnego rodzaju legitymację, dzięki której wiemy, że to co robimy, jest potrzebne i ma sens. To jest ważne, żebyśmy mieli informację zwrotną, bo pracujemy w bardzo subtelnej materii. To, co robimy, to nie jest tylko fun i show. My zajmujemy się także bardzo trudnymi sprawami i budujemy społeczność.

 

Próba samobójcza jest już konsekwencją, decyzją podjętą na jakiejś podstawie. Kasiu, co przegapiają rodzice, skoro dochodzi do tego, że dziecko w którymś momencie wykonuje tak drastyczny krok?

 

Od razu powiem, że nie oceniam rodziców. Są sytuacje, że dzieci na skutek dorastania, zmian hormonalnych, kryzysu tożsamości, problemów w szkole dochodzą do ściany i po prostu nie dźwigają tego, co się w nich dzieje. Rodzice piszą do mnie i pytają, co mogą zrobić, jak uchronić dziecko? Pracuję dosyć długo z dziećmi, obserwuję też swoje własne, które jeszcze przed chwilą przechodziły bardzo burzliwy okres dorastania i mogę powiedzieć jedno. Najważniejsza jest profilaktyka. To najlepsze i najtańsze narzędzie.

 

Czyli?

 

To bardzo uważne spojrzenie w oczy. To słuchanie. I dopiero potem rozmowa.

 

Po prostu – mamy być obecni w życiu naszych dzieci.

 

A zwykle jesteśmy pomiędzy: zakupami, Instagramem, pracą. I to dziecko wtedy też wychowuje się gdzieś pomiędzy. Ale w momencie, w którym rodzic uważnie patrzy w oczy swojemu dziecku, kiedy zostawia na chwilę cały świat, by tym spojrzeniem powiedzieć mu: jesteś dla mnie ważne. To wtedy w dziecku rośnie nieprawdopodobna siła. Bo przecież mama jest dla dziecka panią Bozią, tata panem Bogiem. To są najpotężniejsze osoby w jego życiu. Więc jeśli te osoby potrafią odwiesić na kołku wszystkie swoje dorosłe sprawy, by być ze swoim dzieckiem tu i teraz, to tym samym od najmłodszych lat, budują mocną relację, która siłą rzeczy będzie później ważnym punktem odniesienia w życiu dorastającego dziecka. Więc nie zagadujmy, tylko słuchajmy, nie ładujmy na siłę naszych życiowych mądrości, tylko dajmy przestrzeń dziecku na wzrastanie, doświadczanie. To może być proste, odruchowe wręcz, bezkosztowe.

 

Kosztuje nasz czas.

 

Ale też oszczędzamy ten nasz czas, ponieważ budujemy zaufanie, poczucie bezpieczeństwa i relację, która, mam nadzieję, sprawi, że nasze dziecko w momencie nastoletniej próby wybierze życie, a nie śmierć. Jednak budowanie tego typu relacji trudno zacząć, kiedy dziecko ma 14 lat i trzaska nam przed nosem drzwiami.

 

A jeśli się nie podjęło tego wysiłku, gdy dziecko było malutkie?

 

To trzeba zacząć jak najszybciej. Ad hoc nie da się wszystkiego zbudować, ale nie wolno się poddawać. Zawsze trzeba próbować. 

 

Lubisz określenie „wewnętrzne dziecko”?

 

Nie wiem. Ale myślę, że to jest wielkie szczęście, jeśli człowiek ma to wewnętrzne dziecko w sobie, bo to jest jego tarcza, która chroni go przed absurdem tego świata. To jest też poczucie sensu. Jak się wali, pali, to ty nagle zauważasz kątem oka stokrotkę i się uśmiechasz. Tak działa wewnętrzne dziecko, które potrafi skoncentrować się na rzeczach ważnych, na tu i teraz. To jest także rozrabianie i robienie różnych szalonych rzeczy. To też odwaga i pewnego rodzaju beztroska. Ale są osoby, które nigdy nie były dzieckiem, bo nasz dorosły świat zafundował im dzieciństwo, które ich okaleczyło. Zabrało beztroskę i władowało przedwcześnie w dorosłą rolę. I to jest ogromnie niesprawiedliwe. To są np. osoby z rodzin DDA, które musiały w dzieciństwie wziąć odpowiedzialność za rodzica i potem dźwigać tę odpowiedzialność przez całe swoje życie. I jeśli ludzie ci w dorosłości próbują dostukać się do swojego wewnętrznego dziecka, to szacunek wielki, natomiast jest to heroiczne dostukiwanie się.

 

A Pan Franciszek miał w sobie dziecko?

 

Myślę, że tak, chociaż w nieoczywisty sposób. Jak ktoś obserwował go z zewnątrz, to widział nobliwego pana o bystrym, elektryzującym spojrzeniu. On tak wiercił tym spojrzeniem, ponieważ miał bardzo dużą inteligencję emocjonalną. Jak on czytał człowieka! Popatrzył, poobserwował i już wiedział. Za to mało mówił.

 

Brzmi poważnie. A na scenie?

 

Był pokorny, nie miał w sobie nic z celebryty. Powiedział mi kiedyś: „Pani wie? Jakbym ja miał chodzić na te wszystkie ścianki, to bym zwariował!”. Franciszek tego nie potrzebował. To był twardy synek ze Śląska, który miał swoje zasady i przez całe życie się ich trzymał. A czy miał w sobie dziecko? Tak. Przyjechał do Trójki i po bardzo emocjonującej rozmowie wyszliśmy razem przed budynek radia. Pan Franciszek był już bardzo zmęczony. A ja miałam go odwieźć do domu. To zmęczenie natychmiast prysło, kiedy zobaczył mój mały, żółty, samochodzik. Pamiętam, że spojrzał na niego i powiedział: „Ale super! To pani?”, „No, mój. Panie Franciszku, zapraszam”. Bardzo się ucieszył, wsiadł, po czym z błyskiem w oku zapytał: „Pani Kasiu, czy ja mogę wsiąść do niego raz jeszcze?” Byłam zaskoczona, ale odpowiedziałam: „Panie Franciszku, ile razy pan zechce!” I on tak kilka razy wsiadał i wysiadał. W końcu zamknął drzwi i powiedział: „Rodzina chce mi duży samochód kupić, a ja wolę taki, jak ma pani Kasia.” Pomyślałam wtedy, że nieźle ten dzieciak w nim szaleje.

 

Jeden przykład. Mało.

 

No to proszę, więcej. Mieszkał w Falenicy. I jego sąsiadka opowiedziała mi, jak mali chłopcy przybiegali do niej i pytali, czy tu mieszka Gustlik. To były czasy największej popularności serialu „Czterej pancerni i pies”. Gustlik – to był celebryta! W każdym razie sąsiadka, pani Durowiczowa, pokazywała im, że Franciszek mieszka obok. Dzieci natychmiast wciskały dzwonek i wbiegały na posesję Franciszka, bez „dzień dobry” nawet. Pan Franciszek cierpliwie do nich wychodził. A tu dzieci wyciągają z kieszeni gwoździe i mówią: „Jesteś Gustlik? No to zegnij!” Na to starszy pan zawsze miał odpowiedź: „Poczekajcie! Ja wam coś lepszego pokażę!”. Znikał w domu. Po chwili przynosił gwóźdź trzy razy większy, już powyginany. Chłopcy byli wstrząśnięci do tego stopnia, że nawet się z nim nie żegnali. Franciszek słyszał tylko ich podekscytowane głosy: „Boże! To był Gustlik, prawdziwy Gustlik!” Nie wiedzieli, że ogromny gwóźdź był elementem scenografii na filmowym planie.

 

A z prince polo jak było?

 

Już jako starszy pan chodził na bazarek i po drodze mijał przedszkole, w którym był jego najmłodszy wnuk Aleks. Pan Franciszek uwielbiał słodkości, a już prince polo najbardziej. I on te batoniki przerzucał przez płot dzieciakom z przedszkola. Ale że miał zakaz od pań nauczycielek, to robił to dyskretnie. Wiedział, o której mniej więcej godzinie dzieciaki czekały na niego w krzakach. Szedł zatem pewnie, nawet się nie odwracał, tylko myk, myk przerzucał. A dzieci łapały wafelki w złotkach i miały z tego frajdę. To też pokazuje, że Franciszek był blisko dzieci. Wnuki go uwielbiały.

 

Dlaczego sięgnęłaś właśnie po tę postać? Rozmawiałeś z tyloma ludźmi, a tymczasem napisałaś opowieść o Panu Franciszku.

 

Tak się złożyło, że w audycji Myślidziecka 3/5/7 było prawie 200 wywiadów. Może przesadzam, ale dużo. I to od słuchaczy przyszła propozycja, żeby z tego powstała książka. Od razu wiedziałam, że rozmowa z Panem Franciszkiem powinna ją otwierać. Wymyśliłam dla niej tytuł „Jak mieć w życiu frajdę”. A jak książka ujrzała światło dzienne, to był ogromny odzew, jeśli chodzi o rozmowę z Franciszkiem też. Ale w książce jest więcej poruszających opowieści. Jest w niej np. ostatni wywiad z Tomkiem Stańko. Jest ciekawa historia z Jerzym Pilchem, który zaprosił mnie do swojego królestwa na Hożą w momencie, kiedy jego krtań zaczynała już odmawiać posłuszeństwa zniekształcając słowa. I choć pan Jerzy nie zapraszał już do siebie dziennikarzy, to jednak chciał, żebym do niego przyjechała i z nim porozmawiała. Na dzień dobry usłyszałam: „O, widziałem, jak pracuje pani z dziećmi w telewizji”. I wszystko stało się jasne. Pilch widział moją otwartość, widocznie czuł się przy mnie bezpieczny.

 

A dlaczego powstała osobna książka o Panu Franciszku?

 

Najpierw tę książkę miałam napisać razem z Panem Franciszkiem. Ale Pan Franciszek zmarł. To był pomysł przede wszystkim jego rodziny i wydawnictwa. Nie tylko mój, więc nie chcę go nikomu zabierać. Tak, rodzinie i wydawnictwu bardzo na tym zależało.

 

I co bierzesz dla siebie z biografii Pana Franciszka?

 

Pan Franciszek był jak Zawisza Czarny, jak opoka dla swoich bliskich. Nigdy nie zdradził ani ich, ani swoich wartości. Bez względu na to, czego wymagał od niego zewnętrzny świat, on zakładał berecik na głowę i grzał do swojej Heni i do swoich dzieci. Doskonale rozumiał, co oznacza zdanie: „Jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś”. To zdanie towarzyszyło mi, kiedy pisałam książkę, kiedy analizowałam życie Franciszka i dowiadywałam się coraz więcej, gdy rozmawiałam z różnymi ludźmi. Pomyślałam, że to jest dobro w czystej postaci. Owszem, rysy na tym szkle były, bo Franciszek miał hardy charakter. Był bardzo silny, ale ta jego siła była ujarzmiana przez ogrom wrażliwości. Charyzmę też miał potężną.

 

A te rysy?

 

Nie mógł być ojcem na pełen etat dla najstarszej córki, Ilony. Był wtedy młodym człowiekiem, często nieobecnym. Wyjeżdżał np. na plan zdjęciowy i przebywał tam przez kilka miesięcy. Ale jak już wracał, to starał się tę swoją nieobecność Ilonce i pani Henryce rekompensować. Wsadzał je np. na motor i już wspólnie grzali nad pobliskie jeziora. To był ich, jak mówił „święty, rodzinny czas”.

 

Czyli nie takie głębokie te rysy.

 

Tak, potrafił być wspaniałym mężem. Nie chodził np. na bankiety, a wynikało to z faktu, że zawsze spieszyło mu się do domu. W swoim długim życiu dostał zaledwie dwie nagrody za film. Próbowałam dociec, dlaczego tak się stało. Myślę, że być może właśnie dlatego, że on zupełnie nie brał udziału w życiu bankietowym.

 

Czyli był nieatrakcyjny medialnie.

 

Dla niego zawsze najważniejszy był dom. Jak grał w Teatrze Powszechnym, to pani Henia mogła ponoć ustawiać zegar pod niego, bo wiedziała, kiedy zgrzytnie zamek w falenickiej furtce. Taka anegdota krąży w środowisku teatralnym, że jak po spektaklu były pierwsze brawa – Pan Franciszek się kłaniał. Drugie brawa – pędził do samochodu. Trzecie brawa – już siedział w swoim falenickim fotelu. Ale wiesz co jeszcze było ważne? Równowaga. Umiał pomiędzy tymi dwoma światami bardzo zgrabnie balansować. My najczęściej tego nie potrafimy. Zatracamy się: a to w pracy, a to w mediach społecznościowych, ciągle czegoś nam brakuje i wciąż za czymś gonimy. A Franciszek? – jak grał, to na 100%, ale jak był w domu, to też na 100%. Zamykał drzwi i chciał być dla rodziny, bo w tej chwili koszenie trawy z małym Piotrkiem było dla niego najważniejszą sprawą.

 

Dobrze mieć kogoś, na kim można się wzorować, bo inaczej… No właśnie. Co może nam grozić?

 

Zagubienie. Są wśród nas osoby wewnątrz sterowalne. One mniej potrzebują kierunkowskazu czy autorytetu. Jednak większość z nas potrzebuje przewodnika. Wciąż mamy przecież mnóstwo wątpliwości. Nie wiemy, jak żyć i co dalej z tym swoim życiem zrobić. Poradników za to mamy mnóstwo. Tyle że te poradniki niewiele dają, bo zazwyczaj są to miałkie, zunifikowane treści. A każdy człowiek inaczej postrzega ten świat. Więc ktoś tak wiarygodny i spójny jak Franciszek był dla tego świata kierunkowskazem i skarbem.

 

Dlaczego jeszcze taki autorytet jest ważny?

 

Tak często nie mamy siły, żeby dźwigać to, co przynosi nam los i nie wiemy, w którą stronę powinniśmy pójść, jak się zachować, co powiedzieć. Mówi się, że jak nie wiesz, jak się zachować, to zachowaj się przyzwoicie. Czyli jak? Tu przydaje się przykład.

 

A w momencie, kiedy strącimy autorytety z cokołów, to na te cokoły wchodzi pycha.

 

I egoizm. I zostaje tylko to, co nam się wydaje. Ale to też zależy, jakie autorytety strącimy z cokołów. Jakie to są osoby, czy one sobie zasłużyły na to, abyśmy je czcili?

 

Słusznie. Ale jeśli wszystko i wszystkich kwestionujemy, to komu będziemy mogli zaufać? Tylko sobie?

 

Ale uważasz, że lepiej mieć autorytet za wszelką cenę? Bo moim zdaniem ważne jest to, żeby jednak był to ktoś, kogo naprawę możesz naśladować i cenić. Jasne, każdy z nas popełnia błędy. Tylko błędy są różnego kalibru i w momencie, kiedy posiłkujemy się czyimś zdaniem, to powinien to być autorytet przez duże A. Kwestionujemy i to jest naturalne. To jest cechą człowieka myślącego, który chce dowiedzieć się więcej, żeby nie czuć się oszukanym. Mamy prawo sprawdzać, komu chcemy zaufać.

 

To może jest jeszcze inaczej. Może ta utrata autorytetów, ta niechęć do pójścia za kimś, ma inne źródło? Może po prostu nie chcemy podejmować wysiłku poszukania kogoś, na kim będziemy się wzorować?

 

A nie powinniśmy z tego rezygnować. Szczególnie młodzi ludzie powinni podjąć wysiłek znalezienia kogoś, komu ufają. Po to, żeby ich prowadził w dobrym kierunku. Użyłaś bardzo ważnego słowa, które jest ostatnio słowem niedocenianym: „wysiłek”. Młodzi ludzie tak bardzo go nie lubią, bo wiedzą, co to słowo sobą niesie.

 

Dorośli ludzie też nie lubią.

 

Ale jednak trochę inaczej byli wychowani: w ryzach, ograniczeniach. Musieli się wysilić na różnych polach. Teraz ci rodzice, którzy byli wychowywani w kulturze niedostatku, chcą dziecku dać wszystko. Co z tego wyniknie? Dorastają właśnie dzieci wychowywane w dzieciocentryźmie. Ile zła to wyrządziło tym dzieciom, prawda? Co pokolenie, to inne problemy. Ale bez względu na to, w jakim duchu wychowujemy dziecko, to obecność autorytetów w życiu młodego człowieka jest bardzo ważną sprawą. To mogą być także osoby z bliskiego otoczenia. Wtedy można do nich pójść i porozmawiać. Dlatego tak ważne jest budowanie międzypokoleniowych mostów. Ktoś pięknie powiedział, że most buduje się z dwóch stron. I tu bardzo dużo zależy od dorosłych. Na planie programu „Dajcie nam głos” widać wyraźnie, że w momencie, gdy wychodzę do tych dzieci, to one idą za mną, czy mają 3 lata, 13 czy 19 – po prostu idą. Bo one mają ten papierek lakmusowy prawdy, świetnie rozszyfrowują intencje i wiedzą, z czym ten dorosły do nich przychodzi. I w momencie, kiedy wchodzimy w daną opowieść, po prostu jesteśmy w niej razem. Dzięki temu będziemy dla dziecka oparciem i być może dzięki temu dziecko się nie zagubi.

 

Szczególnie gdy po drugiej stronie mostu widzi prawdziwego człowieka, takiego, jak ono samo, pod pewnymi względami, popełniającego błędy, robiącego czasem głupie rzeczy?

 

Oczywiście! I nazywam to błędami. A porażki nazywam porażkami. Bo tylko wtedy sukces mogę nazwać sukcesem. To nie jest tak, że możemy wykastrować nasz język z różnych niewygodnych sformułowań i doświadczeń, a zostać tylko przy tych wspaniałych, bo to jest zaprzeczeniem istoty życia. To jest nieprawda. Oczywiście, że popełniamy błędy. Oczywiście, że ponosimy porażki. Oczywiście, że odnosimy sukcesy. Tylko kwestia jest taka, żeby jednak zauważyć, co jest błędem, porażką, a co sukcesem i żeby próbować się uczyć na tych błędach. Swoich, nie cudzych. Dziecko musi samo włożyć ten przysłowiowy paluszek w ogień. Bo to jest jego paluszek i jego doświadczenie, które musi zdobyć w swoim młodym życiu.

 

A czego ty nauczyłaś się od dzieci swoich albo tych, z którymi spotykałaś się przez te wszystkie lata?

 

Kiedy jestem w otoczeniu dzieci, to natychmiast podnosi się moja energia. To jest taka radość, którą nazywam okruszkami szczęścia. Jestem wśród swoich. To są ludzie, którzy nie zakładają masek, którzy patrzą na ciebie z totalną szczerością. Przychodzi do ciebie trzylatek, który widzi cię pięć minut i mówi „kocham cię”. Wyraża w ten wspaniały sposób coś, co jest dla niego dobre, ciepłe, bezpieczne. On się nie zastanawia, nie kalkuluje. Działa zgodnie z biciem własnego serca. On po prostu jest.

 

Katarzyna Stoparczyk.
Z wykształcenia gitarzystka i dyrygentka. Dziennikarka, autorka książek, reżyserka spektakli teatralnych. Współtwórczyni międzynarodowego kanału YouTube „Dajcie nam głos!! Kasia Stoparczyk i dzieci”. W Polskim Radiu stworzyła kultowe audycje m. in. „Dzieci wiedzą lepiej” i „Myślidziecka 3/5/7”, a we współpracy z Wojciechem Mannem format telewizyjny pt. „Duże Dzieci”. W radiowej Trójce prowadziła autorską audycję „Zagadkowa niedziela”, której gośćmi były dzieci w różnym wieku i ciekawi dorośli. Ambasadorka Fundacji ABC XXI „Cała Polska Czyta Dzieciom” i Fundacji Wrocławskie Hospicjum dla Dzieci. Członkini Prezydium Kapituły Nagrody im. J. Korczaka w Polsce. Wielokrotnie nagradzana za realizowane inicjatywy. Laureatka prestiżowego tytułu Mistrz Mowy Polskiej. Nieformalna rzeczniczka dzieci, która przez wiele lat dawała im głos i pozwalała wkraczać ze swoją wyobraźnią i mądrością w świat dorosłych. Zginęła tragicznie 5 września 2025 roku w wypadku samochodowym.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.