Jak Jose Cura uratował swój koncert w Zabrzu [relacja]
Gdy siadałem do napisania tej relacji, przypomniał mi się stary żarcik branżowy: że nie sztuką jest grać na instrumencie nastrojonym. Dodałem od siebie: sztuką jest zagrać, gdy nic nie stroi…
W minioną sobotę 22 listopada odbył się w Zabrzu koncert, który miał spore szanse być jednym z ważniejszych wydarzeń artystycznych w naszym kraju. Ale nie do końca był.
Jose Cura po wielu latach nieobecności w Polsce wystąpił w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu, pokazując swoją wielką formę artystyczną. Rozpoczął koncert prologiem z „Pajaców” Leoncavalla. Wszedł do sali od widowni, witając się z widzami, podając rękę, kłaniając się i śpiewając przy tym niełatwą mimo wszystko partię wokalną. Gdy na koniec pierwszego utworu udało mu się dotrzeć na scenę, z wielką serdecznością przywitał się po polsku, krzycząc z nieskrywanym entuzjazmem – „Dobry wieczór Polska, dobry wieczór orkiestra, dobry wieczór maestro.” – tu skłonił się w stronę drugiego dyrygenta Sebastiana Perłowskiego, który prowadził orkiestrę podczas arii śpiewanych przez Jose Curę. Cracov Event Orchestra to zespół złożony z młodych muzyków. Jose Cura określił ich nawet mianem TOP MODELS. Oczywiście publika kupiła to natychmiast, odwzajemniając jego serdeczności gromkimi brawami.
Gośćmi Jose Cury byli młoda sopranistka Warszawskiej Opery Kameralnej Agnieszka Kozłowska oraz Bogusław Morka – tenor. Brawurowe wykonanie „E lucevan le Stelle” z Toski, znów wywołało burzę oklasków, jednak godne podkreślenia jest zaangażowanie Jose Cury w dyrygowanie. Patrząc na to jak prowadzi zespół, miałem wrażenie, że tenor płynie wraz z nimi w piękno muzyki. Właściwie podczas tego koncertu Cura dał się poznać bardziej jako dyrygent niż śpiewak, choć za każdym razem, gdy stawał przed mikrofonem, potwierdzał swoją wielką formę wokalną. Zaśpiewał zaledwie kilka arii i pieśni w drugiej części samemu przy tym dyrygując orkiestrą.
W pewnym momencie widzowie mieli wrażenie, jakby Cura traktował koncert dosyć swobodnie. Co chwilę zmieniano kolejność utworów, Maestro żartował z widownią i orkiestrą, atmosfera była naprawdę bardzo luźna, jednak budziło to niepokój, że koncert jest nie do końca dopracowany. Potwierdziło się to pod koniec pierwszej części, gdy Jose Cura chciał dyrygować następną arię, do której przywołał zza sceny Bogusława Morkę i okazało się, że orkiestra nie ma nut na pulpitach. Jak to określił mistrz z przyklejonym do twarzy uśmiechem – „mamy mały problem logistyczny”. Dopiero ktoś z orkiestry podpowiedział mu, że teraz była w planach przerwa, na co Jose Cura z żartem wskazując batutą na drzwi zaprosił widownię na przerwę.
Gdzie te nuty????? (tytuł zdjęcia pochodzi od redakcji)Druga część zawierała pieśni neapolitańskie i hiszpańskie oraz piosenki. To, co działo się po przerwie, potwierdziło jednak domysły widowni. Cura wyszedł podenerwowany i natychmiast zaczął dyrygować kolejny utwór. Gdy przy mikrofonie stanęła Agnieszka Kozłowska do kolejnej pieśni, zszedł z pulpitu i poprosił by przetłumaczyła jego słowa. Po angielsku powiedział, że zdaje sobie sprawę, że widownia może mieć wrażenie, że artyści nie bardzo wiedzą, co mają do roboty na scenie, bo ciągle zmieniają kolejność, przerzucają kartki. Do krytyków zwrócił się z informacją, że winę za to ponoszą organizatorzy, którzy nie dostarczyli na czas nut, by można było wszystko dobrze przygotować. Oczywiście tym szczerym wyznaniem znów zyskał sobie publiczność, która gromkimi brawami nagrodziła artystów ratujących koncert, jak tylko umieli.
Atmosfera się oczyściła, co momentalnie dało się wyczuć po sposobie prowadzenia orkiestry. Jose Cura znów zaczął żartować, kokietować koncertmistrzynię i pierwszą wiolonczelistkę, wzbudzając śmiech na widowni.
Koncert udało się doprowadzić do końca, choć niewątpliwie mógł on wyglądać o wiele lepiej i pewnie patrząc na wysokie ceny biletów (145 – 299 zł) widownia mogła spodziewać się o wiele więcej. Mimo wszystko dzięki niesamowitemu poczuciu humoru Jose Cury i wielkiej jego woli zagrania tegoż koncertu, przy współudziale orkiestry i solistów stał on na wysokim poziomie.
Program koncertu był bardzo bogaty i zróżnicowany: od znanych fragmentów oper, m.in. „Libiamo” z opery „Traviata” Giuseppe Verdiego, „Arii Cavaradossiego” z opery „Tosca” Giacomo Pucciniego czy „Walca Julii” z opery „Romeo i Julia” Charlesa Gounoda; po słynne partie z operetek m.in. „Kto me usta całuje, ten śni” z operetki „Giuditta” Franza Lehara oraz pieśni neapolitańskie i latynoskie m.in. „O sole mio”, „Besame mucho” , „Amigos para siempre” czy „La spagnola”.
Orkiestra zagrała także m.in. uwerturę do opery „Moc przeznaczenia” Verdiego oraz „Tangazo” Astora Piazzolli. Jak powiedział podczas koncertu José Cura, utwór ten był wykonany w Polsce po raz pierwszy w aranżacji na orkiestrę symfoniczną. Koncert ostatecznie zakończył się owacją na stojąco i publiczność długo nie chciała wypuścić artystów ze sceny, dając im wyraźnie do zrozumienia, że mimo problemów organizacyjnych, obronili to jakże piękne wydarzenie.
Martwi jedynie nonszalancja i brak kompetencji organizatorów. A trzeba nadmienić, że organizatorem był MONOLIT, a więc firma, która ma duże doświadczenie w organizacji takich eventów.
Żałośnie wyglądała na wpół pusta widownia, a przecież przy dobrej reklamie nazwisko Jose Cury – jednego z najlepszych śpiewaków świata – porównywanego do Dominga czy Carrerasa powinno bez problemu zapełnić taką salę jak Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu. Równie żenującym był fakt wymiany mikrofonu dla Jose Cury tuż przed bisem. Czy to jest naprawdę taki problem wymienić baterie na świeże przed koncertem? Wiele niedopatrzeń, które rzuciły się cieniem na piękny skądinąd koncert.
Jedno jest pewne. Jose Cura potwierdził, że jest wielkim artystą i tworząc swoją osobowością tak swobodną atmosferę dla orkiestry i widowni, udowodnił, że można być wielką gwiazdą, pomimo niesprzyjających okoliczności. A trzeba pamiętać, że w środowisku muzyków klasycznych perfekcyjne planowanie i realizowanie występów to priorytetowa sprawa. Dlatego organizatorom należy się nagana za zaniedbanie prostych, a ważnych kwestii.
Istotnym jest także fakt, że koncert ów od początku był chyba nie do końca przemyślany przez organizatorów. Pierwotnie miał on odbyć się już w czerwcu w Operze Leśnej w Sopocie, jednak – jak czytamy na stronie MONOLITU – już wtedy z winy organizatora musiał zostać odwołany. To dzięki wyrozumiałości Jose Cury udało się znaleźć inny termin i miejsce w listopadzie.
Już w niedzielę na oficjalnym profilu Jose Cury na facebooku pojawił się wpis, w którym maestro określił wydarzenie z Zabrza jako: „traumatyczne, które jednak udało się szczęśliwie doprowadzić do końca dzięki wielkiej klasie muzyków i solistów, z którymi dane było mu pracować tego wieczoru. I mimo że miał w planach jeszcze kilka innych arii, w tym Nessun Dorma, to nie mógł ich wykonać…” – z powodu niedopatrzeń organizatorów.
Sprawdź oryginalną wypowiedź tenora na Facebooku. (Komentarze pod wpisem artysty także są arcyciekawe.)
Jak stwierdził w swoim wpisie, musiał improwizować cały koncert i nawet niedane było dostarczyć widowni drukowanych programów – co również od samego początku wydawało się dziwne. Dziś już wiemy, dlaczego tak się stało.
Jeśli tak będą traktowani w Polsce artyści klasy Jose Cury, nie zdziwię się, gdy niektórzy wciąż będą omijać nasz kraj, nie chcąc narazić się na kompromitację czy konieczność przerwania koncertu w ostatniej chwili lub w jego trakcie.
Trochę przykro, że właśnie tak zapamięta ten wieczór jeden z największych tenorów świata. Wielki wstyd dla organizatorów. Mimo to, Maestro Jose Cura – dziękujemy za muzyczną ucztę.
Z mieszanymi uczuciami relacjonuje ks. Adrian Nowak
Autorką wszystkich zdjęć jest Klaudia Żyżylewska / Agencja Artystyczna Monolit
fot. Klaudia Żyżylewska / Agencja Artystyczna Monolit.