Jagoda Szelc: jestem w szarej strefie i chcę tam zostać
Nie uważa się za reżyserkę, raczej za praktykującą artystkę. Twierdzi, że asertywności można uczyć się od sędziów na murawie boiska do piłki nożnej. Dużo wymaga od siebie a ludzi traktuje z szacunkiem. Z Jagodą Szelc rozmawia Lukrecja Jaszewska.
Po co robisz filmy? Dlaczego chcesz nas wkręcać w swoje historie?
Myślę, że nie chcę nikim manipulować emocjonalnie. Robiąc filmy, wychodzę z tego samego punktu, co widz, tzn. chcę doświadczać nowego. Filmy są dobrym sposobem na zrozumienie „obcego”. Ktoś kiedyś powiedział, że jest tylko siedem różnych historii do opowiedzenia – Žižek mówi – „nie ważne jest co, ale jak”. Dla mnie filmy to maszyny, które mają za zadanie wykonać coś na widzu. Filmy dają niesamowitą szansę przeżycia karmy innej, obcej osoby. Opowieści zawsze nam towarzyszyły. Opowiadano przy ogniskach, żeby leczyć, wspierać i uczyć. Jednak ważne jest, kto opowiada. Szaman był ważny.
Jakie znaczenie dla Ciebie i dla Twoich bohaterów ma duchowość? W Twoim filmie „Wieża. Jasny dzień” rodzina spotyka się na uroczystości Komunii Świętej. Jakie ma to znaczenie?
W naszym kraju sfera duchowa została przywłaszczona przez Kościół Katolicki. Naszą tożsamość budujemy z reguły w oparciu o puste rytuały. Chrześcijaństwo jest mądrą religią, ale to, co zrobił z niej Kościół, czyli instytucja, jest dalekie od założeń tej religii. W moim filmie w kościele nic nie ma. Jest w remoncie. Dzieci śmieją się z księdza. Nina robi wszystko, by tylko nie uczestniczyć w komunii świętej. Ksiądz nie wyrabia na zakręcie metafizycznym – odcina się. Ten film jest moją krytyką Kościoła i uważam, że to życzliwa krytyka, bo można gorzej i się im należy. O potwornym bogactwie gromadzonym przez księży... nie wspominając o zmowie milczenia. Zinstytucjonalizowanie religii zawsze doprowadza do upadku człowieka. Religie są mądre i należą do ludzi. Religijność pod władzami kościołów i przywódców zawsze jest cudzym doświadczeniem. Duchowość zawsze jest doświadczeniem „własnym”.
Gdy patrzę na Mulę i Kaję to widzę tak naprawdę jedną kobietę o dwóch twarzach. Myślisz, że w każdym z nas drzemią takie dwa różne światy?
Te dwie bohaterki, Mula i Kaja, to właściwie jestem ja. Z jednej strony mam swoje lęki cywilizacyjne, a z drugiej - lubię przypominać sobie o swojej prawdziwej naturze, którą jest nieporuszony spokojny umysł Kai. Chciałam, żeby „Wieża. Jasny dzień” rozpadał się na końcu i zostawiał wolność interpretacji widzowi. Widz sam wie, co ma myśleć. I jeśli czuje, że nie wie, to tylko dlatego, że zapomniał już, że może myśleć, co chce. Trzeba mu przypominać o prawie wolności do interpretacji. Zresztą zanudziłabym się na śmierć, gdyby robiąc film trzy lata – wszyscy interpretowali film tak samo jak ja. Filmy się robi długo i długo się z nimi jest. Ja nie wytrzymałabym interpretacji „pan kochał panią”.
fot. Kalina Alabrudzińska
„Wieża. Jasny dzień” to Twój debiut pełnometrażowy. Jak widzisz swoją przyszłość? Masz pomysł na siebie?
Nie uważam się za filmowca i myślę, że nie będę wykonywać tego zawodu do końca życia. Jedyne co wiem, to to, że chcę zrobić na pewno kolejne trzy filmy (prace nad jednym już ruszyły – przyp. red.). Karierę traktuję w kategoriach rozwoju osobistego. Tak długo, jak robienie filmów będzie mnie rozwijało, tak długo będę tutaj, gdzie jestem. Amerykanie mówią „stay fresh” – co jakiś czas zmieniają specjalizację, zawód, bo to pozwala na ciągły rozwój. A ja karierę postrzegam w kategoriach rozwoju osobistego. Tylko i wyłącznie. Bo ambicji nie mam żadnych.
A jakie zajęcie, poza filmem, jest Ci najbliższe?
Najbardziej nobilitującym zajęciem jest dla mnie bycie nauczycielem. Mam wielki szacunek do moich nauczycieli. Nie mieli łatwo. Kiedyś może chciałabym wykładać logistykę planu. To się może wydawać dość prymitywne podejście do tematu... ale myślę, że nadaję się do tego wspaniale. Na uczelni niewiele mieliśmy zajęć z tej dziedziny, a okazuje się ona kluczowa podczas pracy na planie. Kto co robi, kto czego nie robi. I jaki ty w tym jesteś, bo jako reżyser możesz sam powiedzieć, jak chcesz pracować. Powinieneś. Łódzka Szkoła Filmowa, a przede wszystkim Mariusz Grzegorzek, wpłynęła na mój sposób patrzenia na filmy, a zwłaszcza na sposób ich tworzenia. Grzegorzek zawsze powtarzał nam, że film powinien rodzić się z dobrego korzenia, co znaczy, że powinniśmy pielęgnować swój autorski głos, nawet jeśli film się nie uda. Nie ma to znaczenia, bo w szkole powinniśmy pozostać w strefie ćwiczeń. Nauczyłam się również od niego bezkompromisowości artystycznej.
A jak to się stało, że zaczęłaś robić filmy? Nie zdawałaś od razu do łódzkiej filmówki, wybrałaś najpierw Akademię Sztuk Pięknych we Wrocławiu.
Mam dysleksję. Zdrowy człowiek w czasie jednej sekundy wizualizuje pięć obrazów, a dyslektyk 25. Mam tzw. niewerbalny chaos w głowie. Nie miałam wyjścia. Musiałam pójść na ASP. Później chaos się powiększył i musiałam pójść w ruchome obrazy. Kocham sztukę i choć brzmi to dość pretensjonalnie, to lepiej być w pretensjach do czegoś. Kiedyś przeczytałam na koszulce napis „art is an act in survival” i dla mnie jest to szczera prawda i nie mogę inaczej.
Zrobiłaś film, który został doceniony na 42. Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. Nagrody w kategorii Najlepszy Scenariusz oraz Debiut Reżyserski powędrowały właśnie do Ciebie. Jakie emocje Ci wtedy towarzyszyły?
Przyznam, że byłam zaciekawiona całą tą sytuacją.
Nagrody sprawiły mi dużo przyjemności, ale też i wywołały dużo lęków o utratę centrum, o duszę. Chcę po prostu pamiętać, kim jestem. Że nie jestem lepsza i gorsza od nikogo. Nie obawiam się presji otoczenia, krytyki, oczekiwań co do kolejnych moich filmów, bo to przychodzi z zewnątrz. Ale boję się, jaka sytuacja będzie wewnątrz. Wiele osób po obejrzeniu filmu napisało do mnie, że jestem dziwadłem. Owszem jestem i idę w to na maksa.
fot. Kalina Alabrudzińska
Wspominałaś kiedyś, że w kręgu ludzi, z którymi dobrze Ci się pracuje, praca zespołowa i dobra atmosfera to warunki sine qua non podczas pracy na planie.
Kiedyś uczestniczyłam w produkcji, gdzie źle mnie potraktowano. Tak bardzo było mi niemiło, że myślałam, że nigdy nie będę robić filmów. Ale wyciągnęłam wtedy wniosek z tej trudnej lekcji. Obiecałam sobie, że nigdy nie pozwolę na to, by ktokolwiek był tak potraktowany na moim planie. Największy sukces w pracy reżysera jest wtedy, gdy ludzie schodzą zadowoleni z planu. Reszta jest mniej ważna. Brak szacunku i wykorzystywanie ludzi to wyzysk. Nie jestem szefem korporacji i nie uprawiam wyzysku. Złe potraktowanie człowieka jest dla mnie dużo większym wstydem niż zrobienie złego czy głupiego filmu.
Lubisz happy end? Pytam bo w Twoim filmie zakończenie jest dość przewrotne.
Happy end rozumiany jako katharsis. Nie lubię natrzaskać widza małym realizmem po twarzy i na końcu dać mu prezent w postaci braku nadziei na cokolwiek. Najgorsze, co może być, to użycie oka kamery i pokazywanie, że życie jest beznadziejne. Wierzę, że człowiek rodzi się dobry i to okoliczności wpływają na to, kim jest i jakich wyborów dokonuje.
Jak myślisz, filmy powinny wypływać z serca, czy z umysłu, czy może z jakiejś tajemnej kalkulacji?
Myślę, że filmy powinny być kalkulacją serca, umysłu, budżetu i odwagi artysty. Nigdy kalkulacją sumy widzów.
Mówi się, że reżyserzy nie robią filmów dla nagród. Jednak gdy je otrzymują, to co wtedy pojawia się w głowie?
Nagrody to dla mnie przyjemność z datą ważności. Oczywiście bardzo, bardzo się z nich cieszę - szczególnie z pieniędzy, bo mogę spokojnie pracować - jednak wiem, że są chwilowe. Nie oszukujmy się, ludzie chcą „chleba i igrzysk”. A ja jestem z szarej strefy i chcę tam zostać.
Poznajcie się:
Jagoda Szelc reżyserka i scenarzystka (ur. 1984 r.). Ukończyła grafikę na Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu oraz Wydział Reżyserii Filmowej i Telewizyjnej PWSFTviT w Łodzi. Jest autorką 10 krótkometrażowych etiud fabularnych i dokumentalnych. "Wieża. Jasny dzień" to jej pełnometrażowy debiut fabularny, który na 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, został nagrodzony w kategorii debiut reżyserski i scenariusz.
Jagoda Szelc została również laureatką Paszportu Polityki z rok 2017 w kategorii film.
fot. Sonia Szostak