Howard Shore bez pierścienia
Ten kanadyjski kompozytor znany jest przede wszystkim z doskonałej muzyki do trylogii Petera Jacksona. I tyle w temacie „Władcy pierścieni” - o artystycznym wkładzie Shore’a w tę produkcję powiedziano już chyba wszystko. Może nawet zbyt wiele, biorąc pod uwagę ilość i jakość tego, co napisał on dla innych reżyserów.
- pisze Łukasz Jakubowski -
Przeczytaj lub wróć do rubryki Batutą po ekranie.
Warto jeszcze nadmienić, że współpraca z Jacksonem miała być kontynuowana przy „King Kongu” (2005), jednak ostatecznie zaangażowano Jamesa Newtona Howarda. Starły się, jak to zwykle bywa, odmienne wizje artystyczne. Twórcy z oczywistych względów zmuszeni byli spotkać się dopiero przy pracy nad „Hobbitem”. Znacznie dłużej, bo od 35 lat i bez większych przerw Shore pisze dla Davida Cronenberga. Zilustrował niemal wszystkie jego pełnometrażowe filmy. Jednym z głośniejszych jest z pewnością horror science-fiction z silnym miłosnym akcentem „Mucha” (1986). Ten remake kiepskiego filmu z 1958 roku zasłynął rewelacyjną nawet jak na współczesne możliwości charakteryzacją (nagrodzoną Oscarem), aktorstwem (i urodą) młodych Geeny Davis i Jeffa Goldbluma, a przede wszystkim niezapomnianą muzyką. Shore był tak bardzo zadowolony z efektu, że przearanżował ją potem w operę. Trzymam kciuki za jak najdłuższą współpracę artystycznego duetu i wyczekuję kolejnych pereł muzyki filmowej na miarę „Muchy” właśnie czy późniejszego „Eastern Promises” (2007).
Shore przez jakiś czas tworzył również dla Davida Finchera. Zilustrował jego „Siedem”, „Azyl” oraz „Grę”. Muzyka z wymienionych filmów jest mroczna, surowa, nieprzystępna. Początkowo dosyć trudna w odbiorze, jednak z czasem dająca słuchaczowi coraz więcej satysfakcji. Idealnie łączy się z ponurą wizją świata, kreowaną na ekranie przez Finchera i świadczy o pełnym zrozumieniu jego intencji. Wielka szkoda, że drogi artystów już się rozeszły. Tym bardziej, że do „Gry” powstała w mojej opinii jedna z najlepszych ścieżek w karierze kompozytora. Jednak Howard Shore firmuje swoim nazwiskiem nie tylko ilustracje do mrocznych horrorów, thrillerów czy monumentalnych filmów fantasy Petera Jacksona. Zdarza się, że kompozytor odchodzi od swojego charakterystycznego stylu i pisze muzykę lekką, łatwą i dającą wiele przyjemności już od pierwszego odsłuchu. Chris Columbus, reżyser obu „Kevinów…”, zaangażował go w 1993 roku do „Pani Doubtfire”. Shore niespodziewanie przemienił się w wirtuoza kina familijnego, kreując delikatne, figlarne, wręcz pozytywkowe plumkanie. Swoje ulubione ciemne brzmienia rozjaśnił niedawno również w „Hugo i jego wynalazek” Martina Scorsese. Score ten przyniósł mu trzecią w życiu nominację do Oscara. Nie był to pierwszy wspólny projekt Włocha i Kanadyjczyka, sporadyczna ich współpraca zaczęła się bowiem już w latach osiemdziesiątych i komedii „Po godzinach”. A teraz uwaga! Dwadzieścia lat temu miało miejsce wydarzenie w istocie niepojęte. Duet Tim Burton – Danny Elfman rozpadł się! Powodem była zbyt intensywna, a i burzliwa praca nad poklatkową animacją „Nightmare Before Christmas”. To właśnie Howard Shore wskoczył na miejsce Elfmana przy produkcji kolejnego filmu Tima Burtona „Ed Wood” – czarno-białej biografii tytułowego twórcy, szumnie i na wyrost nazywanego najgorszym reżyserem wszechczasów. Co ciekawe, podczas seansu odnosi się wrażenie, że brzmienie muzyki jest dziwnie znajome, jakby … elfmanowskie. Być może to wpływ reżysera i jego przywiązania do stałego kompozytora. A i zapewne swoistej tęsknoty za artystycznym porozumieniem ponad słowami. Zrozumiałe zatem, że przy kolejnym projekcie „Marsjanie atakują!” Burton wrócił do Elfmana. Też dobrze.