Grażyna Pstrokońska-Nawratil: Piszę jak w transie
Kompozytorka Grażyna Pstrokońska-Nawratil w 2009 roku podjęła pierwszą próbę uchwycenia audiosfery oglądanych krajobrazów i przybliżenia ich poprzez muzykę. W ramach tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” mogliśmy wysłuchać najnowszego utworu z cyklu „Reportaże” i porozmawiać o nim z kompozytorką.
rozmawia Maja Baczyńska
Maja Baczyńska: Na warsztatach kompozytorskich przez Panią prowadzonych widzieliśmy właściwie same kompozytorki, odnoszę wrażenie, że kompozytorek jest coraz więcej, że wcześniej był to zawód bardziej męski. Czy na przestrzeni lat to się zmienia?
Grażyna Pstrokońska-Nawratil: Prawda jest prozaiczna, kobiety są równie zdolne jak mężczyźni, ale żadna matka nie będzie realizować kariery kosztem dzieci. A jeśli się przestanie istnieć w gronie kompozytorów, to bardzo ciężko jest do środowiska wrócić. Ja także miałam przestoje rodzinne na mojej drodze twórczej. Choć byłam zafascynowana swoim macierzyństwem, to nie było mi łatwo łączyć go z pracą na uczelni i twórczością, na którą pozostały noce. Ale z tego okresu pochodzą trzy najcudowniejsze kompozycje mojego życia - moje dzieci, więc niczego nie żałuję. Nigdy bym nie zamieniła życia rodzinnego na intensywność pracy twórczej. Ale może dlatego, że rzadko pisałam, moje utwory przekazywały coś istotnego. Czas był dla mnie zawsze na wagę złota, dlatego dużą rolę odgrywały spontaniczne notatki w biegu – na myślenie zawsze jest czas, choć utwory nierzadko trzeba było napisać w przysłowiowy weekend. Teraz, gdy rodzina już dorosła, powoli się to zmienia i choć zwykle mam po drodze wiele innych zajęć, to kiedy już siadam do komponowania, piszę jak w transie.
A czy w Pani przypadku był jakiś moment powrotu do kompozycji po okresie przymusowej stagnacji, czy na przestrzeni lat udawało się Pani połączyć pracę i pasję z życiem rodzinnym?
Tych przerw było wiele, ale na szczęście udawało się powrócić. Dzięki pracy na uczelni zaraz po ukończeniu studiów nie znalazłam się w takiej sytuacji, abym musiała zabiegać o zamówienia jak wielu wolnych twórców. Kreuję muzykę, bo jest to moja wielka pasja, mój komentarz świata, a życie rodzinne staje się najcenniejszą motywacją do tej pracy. Najważniejsze dla mnie było to, że mogłam komponować mając gwarancję wykonania przez wspaniałych artystów i zespoły, włącznie z orkiestrą symfoniczną. Zaszczytne zamówienia pojawiły się nieco później, kiedy dzieci już dorastały. Zawsze starałam się sprostać oczekiwaniom, ale na swoich warunkach, co niekiedy wymagało czasu. Dlatego w przypadku mojego najnowszego utworu kilka lat czekałam na wymarzonych wykonawców, zespół Kwadrofonik, i możliwość prawykonania na tegorocznej Warszawskiej Jesieni. Mam na myśli mój ostatni utwór z cyklu Reportaży, Słowik i kamień na dwa fortepiany i dwie perkusje (2020), inspirowany podróżą do Japonii (wcześniej były to m.in.: Zatoka Meksykańska, Egipt, Izrael, Islandia, Irlandia, Nowa Zelandia, Australia).
Przyznam, że ponieważ piszę wiersze, to tytuły Pani utworów bardzo działają na moją wyobraźnię. Brzmią poetycko, co wcale nie jest tak częste w sztuce współczesnej. Czy poezja jest Pani bliska, czy to przypadek?
To nie jest przypadek, tytuły zawierają świadomą, choć zakamuflowaną sugestię, niekiedy wyrażaną w sposób poetycki, np. Madrygały takie jak: W poszukiwaniu wędrującego echa, czy Ptaki na horyzoncie zmierzchu. W ten sposób sygnalizuję, o co mi mniej więcej chodzi w mojej muzyce. Kryje się też w tym przesłanie, choć nigdy nie jest dosłowne. Tytuł ma przywołać nastrój, koloryt, przestrzeń.
Zwróciłam też uwagę, że podczas warsztatów kompozytorskich w ramach Warszawskiej Jesieni, wspominała Pani, że istotne jest znalezienie klucza do otworzenia swojej przestrzeni dźwiękowej. Co dla Pani było taką furtką do własnego świata muzycznego?
Zawsze byłam raczej typem twórcy niż odtwórcy. Jako jedynaczka w dzieciństwie wyobrażałam sobie rodzeństwo, abym miała z kim rozmawiać. Takie „bajki rodzinne” bardzo mnie podnosiły na duchu. Na wczesnym etapie pisałam opowiadania, rysowałam, przy okazji improwizowałam na fortepianie. Do czasu liceum nie byłam poddana takiej typowej edukacji muzycznej. Ostatecznie nie zostałam jednak pisarką czy malarką, a kompozytorką, maluję więc i opowiadam dźwiękiem. Być może relikty tamtego czasu ciągle trwają w tytułach i brzmieniu moich obecnych utworów.
Doświadczenia osobiste pozostają nie bez wpływu na Pani twórczość.
Tak, muzyka cały czas płynie obok nich i tylko pozostaje ją zanotować. Posiadam dużo szkiców z różnymi pomysłami kompozytorskimi, wciąż wiele z nich czeka na zapisanie.
Jakie znaczenie w Pani życiu odgrywa podróż?
I lubię, i nie lubię podróżować. Fascynuje mnie piękno świata, przyrody, ale jestem też domatorką i cieszą mnie powroty do domu. Jakoś to się ze sobą splata. Oczywiście nie podróżuję bez przerwy, nie lubię nawarstwiać doznań, niemal każde miejsce, które widziałam zasługiwało na uwiecznienie w muzyce. Wybrałam te najważniejsze umieszczając je w cyklu Ekomuzyka np. Lasy deszczowe i Reportaże. Jest jeszcze kilka miejsc na świecie, które chciałabym zobaczyć, należy do nich Wielki Kanion Kolorado…
Czy któraś z Pani podróży była dla Pani szczególna?
Każda była szczególna. Bardzo bliska jest mi Islandia, bo to było przez lata moje wielkie marzenie. Dobrze się tam czuję, to fascynujące, niezwykłe miejsce. Z Islandii człowiek wraca całkiem inny, uczy się pokory wobec przyrody i docenienia świat, który go otacza. Stąpa po ziemii, która pęka i krwawi, z której wydobywa się lawa... To jak cofnięcie się do poprzedniej epoki geologicznej. Poraża piękno tej krainy - surowość połączona z bajkowymi kolorami i tajemniczą przestrzenią, czułam się tam, jak ptak. Tę atmosferę starałam się uchwycić w reportażu ICE-LAND. Jestem też pod wielkim wrażeniem podróży po Nowej Zelandii, ale to już inny reportaż AoTeaRoa - Kraina długich , białych obłoków...
Czy w przypadku cyklu „Reportaże” utwory rzeczywiście powstawały na bieżąco?
Tak, choć pierwszy z nich powstał podświadomie, spontanicznie zanotowany nad Zatoką Meksykańską i nie został jeszcze nazwany reportażem, choć faktycznie nim był.To było wejście w nowy krąg opowiadania dźwiękiem. Reportaż muzyczny nijako pisze się sam...
Z kolei w „Słowiku i kamieniu” znajdziemy szereg twórczych odniesień do japońskiej kultury.
Tak, są odniesienia do buddyzmu, do zen, pojawiają się też cynobrowe bramy, malowane cmentarze, cedrowe gaje, góra Fudżi, suche ogrody „czesane” piaskiem, zielone łany herbaty, jest też tygrysica prowadząca swoje małe przez wodę i słowicze podłogi...a z tego wszystkiego wyłania się dzwon Hiroshimy.
A dlaczego „słowicze podłogi”?
Bo w samurajskich domach są takie zaczepy metalowe w podłodze, które wydają piski, i ostrzegają gdy ktoś się zbliża. I to się określa jako słowicze podłogi. Oczywiście, u mnie to wszystko jest zakamuflowane w dźwiękach, choć jednocześnie ten japoński klimat jakoś się odczuwa.
Jest i las samobójców, las Aokigahara.
To trzecia część utworu, wywarł na mnie ogromne wrażenie – piękny las, w którym ludzie kończą życie pozostawiając pożegnalne haiku. Niezwykły nastrój , który starałam się oddać poprzez muzykę. Jest tu pewne zawieszenie między życiem a śmiercią, błądzenie we mgle, doświadczenie nieodwracalnego losu. Istotną rolę pełni w tej części preparacja dźwięku fortepianów, do której wykorzystuję różne przedmioty, m.in. szklane kule czy czarki japońskie. W całym utworze motywem przewodnim jest kilkudźwiękowe haiku, które przybiera różne kształty w trakcie wędrówki.
Utwór posiada swoją określoną konstrukcję, czy ona również odnosi się do japońskiej symboliki?
Reportaż Słowik i Kamień ma pięć części, na wzór pięciu żywiołów uznawanych przez Japończyków: ogień, ziemia, woda, niebo i wiatr.
Wspomniane wyraźne odniesienia do japońskiej kultury to odważna decyzja, niemal na pograniczu programowości.
Niemniej nie ma tu ilustracji. Czasami są za to pewne „mrugnięcia okiem”, jak w przypadku „ikebany” w sekwencji granej korkiem kryształowej karafki na strunach fortepianu wewnątrz instrumentu w interwale kwarty i w pentatonice. To są takie „uśmiechy”, o których wiem, że znajdują się w partyturze, lecz poza tym całość jest napisana całkiem poważnie. To jest egzotyczny, autentyczny świat widziany przeze mnie, Japonia odbierana przez Polkę, bez specjalnego przygotowania, z zaskoczenia. Świadomie wcześniej nie studiowałam przewodników, doświadczałam na miejscu, obserwowałam, słuchałam i notowałam. Dopiero po powrocie starałam się więcej o danym miejscu i zjawisku dowiedzieć.
A czy coś z japońskiego podejścia do życia, z filozofii zen, mogłoby się nam tu, w „rozpędzonej” Europie przydać?
Pogodna harmonia szintuizmu z buddyzmem, z pewnością elementy zen na europejską miarę, a w życiu codziennym przydałby się nam ich porządek, punktualność Shinkansenów, brak wpadania na siebie tysięcy ludzi na dworcach, niezakorkowane autostrady, bo wszyscy jadą obowiązującym tempem. W Japończykach wyczuwa się jednocześnie skumulowaną energię oraz pokorę i życzliwość, ponieważ takiej formy zachowania są nauczeni.