„Frontier” przede wszystkim do posłuchania [recenzja serialu]
„Frontier” byłby jedną z ciekawszych Netflixowych produkcji, których akcja jest osadzona w kontekście historycznym, gdyby nie to, że sam pomysł momentami przewyższa nierówną realizację. Tym razem przenosimy się do Kanady, do czasów pierwszych kolonizatorów.
Choć pierwsze odcinki rażą scenariuszowymi skrótami, dość banalnym poprowadzeniem wątków i szkicowo zarysowanymi postaciami, wraz z rozwojem pierwszego sezonu, a także w kolejnych, opowieść wciąga nas coraz bardziej. Zaczynamy dostrzegać, że wszystkie poprzednie zabiegi służyły sprawnemu zawiązaniu akcji i jak najszybszemu przedstawieniu nam wszystkich kluczowych dla późniejszych wydarzeń postaci. Wśród nich znajdują się zarówno ludzie ciężko doświadczeni przez los, jak i jeszcze młodzi i pełni pasji, aspiracji i marzeń. Nieszczęśliwie zakochani, tacy, których ukochane rodziny zostały wymordowane oraz samotnicy, od małego pozbawieni ciepła rodzinnego, nierzadko skupieni na chęci bogacenia się, goniący za prestiżem i sławą... Każdy z bohaterów ma tu swoją jasno zarysowaną motywację, własną historię, która wiele z jego zachowań tłumaczy, ma też wyraźnie określone cele, dzięki czemu narracja opowieści wydaje się przemyślana, a wszystkie wątki przeplatają się i zazębiają dość klarownie. Do czasu – w finale trzeciego sezonu wiele z tych starannie zawiązanych intryg znów zostaje potraktowane i rozwiązane bardzo powierzchownie. Oczywiście niedosyt mógłby być pożądany, gdyby istniała pewność kontynuacji tytułu. Co więcej, widz może odnieść wrażenie, że świat, w którym zagłębił się na trzy sezony, jest w rzeczy samej pozbawiony miłości i empatii – liczy się tylko przetrwanie za wszelką cenę, a ryzyko podejmuje się głównie z żądzy zysku lub chęci zemsty. I być może taki ten Nowy Świat był w istocie, ale przecież pod koniec drugiego i w trzecim sezonie „Frontiera” główny bohater, pół Irlandczyk, pół Indianin Declan Harp zarzeka się, że rusza na ratunek ukochanej Grace, więzionej w zamku jego wroga, angielskiego lorda Bentona, w Szkocji. Tylko cóż z tego, skoro jego działanie skaże go na banicję, a koniec końców ukochani ze względów pragmatycznych i tak raczej nie będą mogli się ze sobą połączyć. Trudno upatrywać w tym fabularnej logiki, dotychczasowa motywacja bohaterów nagle staje się niejasna, rozumiemy tylko tyle, że w XVIII w. przyjaźnie najwyraźniej zawierało się wyłącznie w imię sojuszy i z tego samego powodu się je traciło. Ostatecznie pospieszne zakończenie i luki scenariuszowe sprawiają, że właściwie jedyne, co wynosimy z całej opowieści i co możemy uznać za „prawdę uniwersalną”, to mało budujące przekonanie, że nawet najlepsi muszą zabijać i nikt z mnożących się komplikacji nie wyjdzie nie będąc w ten czy inny sposób zbrukanym.
To, co natomiast zasługuje na szczególną uwagę we „Frontierze”, to piękne kostiumy, ciekawa scenografia oraz muzyka autorstwa Andrew Lockingtona. O ile w czołówce kompozytor śmiało sięga po brzmienia gitar elektrycznych, o tyle w sekwencjach ilustracyjnych wykorzystuje już przede wszystkim szlachetne, orkiestrowe brzmienia, wśród których prym wiodą smyczki. Cieszą też smaczki, takie jak piękna, tęskna i delikatna solówka wokalna na koniec sezonu pierwszego, która wzmacnia poczucie niepewności co do dalszych losów bohaterów (już uwikłanych w bezkompromisową, nieraz okrutną i obfitującą w intrygi walkę o dominację gospodarczą w Nowym Świecie), czy śpiewy indiańskie we wspomnianej wcześniej czołówce, z których szczególnie ucieszą się fani Tribe Called Red. Nie dziwi zresztą fakt, że producenci zdecydowali, aby to właśnie Lockington umuzycznił całą serię – nie dość że twórca pochodzi z Kanady, to do tego ma już na swoim koncie produkcje dotyczące historii Pierwszych Narodów; „One Dead Indian” (2006) to film godny polecenia, opisujący pokojowy protest mieszkańców Stoney Point w Ipperwash Provincial Park w 1995 r., podczas którego został postrzelony jeden z manifestantów. Ponadto Lockington był już za swoją muzykę niejednokrotnie wyróżniany – m.in. w 2009 r. otrzymał tytuł Breaktout Composer of the Year przyznawany przez International Film Music Critics Assocation (IFMCA) za ścieżkę do „Journey to the Center of the Earth” oraz do „City of Ember”.
Podsumowując, „Frontiera” zobaczyć można, posłuchać – zdecydowanie warto.
(MB)