Diabelskie sztuczki. „Orfeusz w piekle” w Operze Krakowskiej
„Unieście rąbki sukien, drogie panie, wkraczamy do piekieł”.
(Allen Ginsberg, „Skowyt i inne wiersze”)
Strach przed piekłem jest zbędny. Niweczy ciekawość, odbiera szansę na przeżycie ekscytującej przygody. „Orfeusz w piekle”, stworzony jako inwersja słynnego mitu o Orfeuszu i Eurydyce, zachęca do zanurzenia się w duchu frywolnej rozrywki, którą piekło oferuje. A także do wyjścia poza własne ograniczenia i odgórnie narzucone zasady funkcjonowania w społeczeństwie. Dziś moglibyśmy nawet śmiało powiedzieć, że operetka powiewa niczym tęczowa flaga ponad szarością i nijakością tzw. przykładnego obywatelskiego życia. Puszcza oko do odbiorcy uwikłanego w kierat obowiązków. Drwi z instytucji małżeństwa i, co najważniejsze, kwestionuje ideę miłości monogamicznej – miłości silniejszej niż śmierć.
„Orfeusz w piekle” Offenbacha, uważany za pierwszą operetkę w historii teatru muzycznego, nie miał łatwego startu. Na drodze do prapremiery stały, trwające do 1858 r., nałożone na francuski teatr ograniczenia, które pozwalały na wystawienie spektakli z maksymalnie trojgiem solistów na scenie. Sam kompozytor borykał się z problemami zdrowotnymi i finansowymi, zaś librecista Ludovic Halevy długo wahał się nad nawiązaniem współpracy z Offenbachem. Ostatecznie prapremiera odbyła się 21 października 1858 r. Za projekty kostiumów odpowiadał wówczas sam Gustave Dore, wybitnie utalentowany malarz i ilustrator najsłynniejszych dzieł światowej literatury. Premiera wywołała skandal i zaowocowała skrajnymi recenzjami, rozentuzjazmowana publiczność zaś przyjęła ją z prawdziwą euforią.
Tanecznym krokiem na scenę Opery Krakowskiej wkroczyła z dawna wyczekiwana premiera, również odkładana w czasie z powodu ograniczeń, tym razem jednak nie politycznych, ale pandemicznych. Na szczęście zamrożenie kultury i przerwanie prób nie wpłynęło, wbrew ogólnym obawom, na efekt. Spektakl w reżyserii Włodzimierza Nurkowskiego jest czarownym, śmiałym, pełnym błyskotliwego humoru widowiskiem.
Reżyser postawił na absurd i groteskę, jednak daleko mu do lekkiej i niewymagającej rozrywki. Jego „Orfeusz w piekle” to raczej przyjemne ćwiczenie dla komórek mózgowych i gratka dla miłośników czarnego humoru, z którego Nurkowski słynie. W połączeniu z przezabawną, miłą dla oka choreografią Violetty Suskiej oraz kostiumami i scenografią niebojącej się śmiałych rozwiązań Anny Sekuły otrzymujemy dzieło kompletne i spójne, w którym nic nie jest przypadkowe i nie budzi wątpliwości.
Twórcy zdecydowali się odejść od trącącej banałem i przyprószonej kurzem starogreckiej inscenizacji. I choć modne ostatnio w teatrze operowym nieumieszczanie fabuły w żadnej konkretnej epoce nie jest niczym odkrywczym i często wprawia widza w zakłopotanie, w przypadku „Orfeusza w piekle” sprawdza się doskonale.
Kostiumy, od bardzo skąpych kreacji Eurydyki, poprzez rozkoszne stroje pszczół dla tancerek baletu, suknie do kankana z mnóstwem czerwonych falban, po błękitne mundurki służby na Olimpie z nadrukiem w białe obłoczki, czy potraktowany w sensie dosłownym kostium muchy dla solisty o sporych gabarytach, tylko pogłębiają efekt komizmu.
Scenografia zminimalizowana do ekranu, na którym wyświetlane są projekcje multimedialne, oraz niezbędnych rekwizytów, takich jak futerały, w których śpią bogowie Olimpu, czy szezlong, na którym ląduje uwiedziona przez Jowisza Eurydyka, w połączeniu z grą świateł, okazują się wystarczające. To choreografia buduje przestrzeń sceniczną. W choreografię tę zaangażowani są nie tylko tancerze baletu, lecz także absolutnie wszyscy soliści oraz artyści chóru. Jest to niezwykle efektowne, zwłaszcza w licznych scenach zbiorowych. We współczesnym polskim teatrze operowym i operetkowym, bądź co bądź, ciężar odpowiedzialności za ruch na scenie spoczywa w dużej mierze na barkach tancerzy, angażując śpiewaków do niezbędnego minimum. Pomysły Violetty Suskiej są jednak przede wszystkim zabawne, co w dobrze zainscenizowanej operetce w klimatach rewii jest ogromnie cenne. Należy tu podkreślić ciężką pracę Baletu Opery Krakowskiej, będącego co wieczór w pełnej gotowości, bez wytchnienia. Obok rozbrajającego tańca pszczół z pierwszego aktu czy absurdalnego tanga konserwatywnych pomocników Opinii Publicznej wisienką na torcie jest kankan, który to właśnie rozsławił dzieło Offenbacha na cały świat – z piekielnym akcentem, o czym przypominają diabelskie rogi na głowach tancerek i tancerzy.
I choć ścisła współpraca z choreografką okazała się generalnie owocna i działająca na korzyść spektaklu, nie każdemu z solistów przychodziła ona z łatwością. Obsada pierwszej premiery, składająca się głównie ze śpiewaków etatowych Opery Krakowskiej, zaprezentowała się odrobinę zbyt zachowawczo jak na rozmach reżyserii, wymagającej dużego dystansu do siebie i porzucenia zbędnych hamulców. Finalnie druga obsada, gdzie w przeważającej większości pojawili się soliści gościnni, stworzyła zaskakująco zgrany zespół. Pomiędzy artystami była chemia, a zabawa odgrywanymi postaciami okazała się kluczem do dobrze poprowadzonych ról.
Duży kontrast zaobserwować można pomiędzy sopranistkami wykonującymi partię Eurydyki. Marcelina Beucher (druga obsada) zdecydowała się wykorzystać atuty swojej urody i wysmukłej sylwetki, jej Eurydyka jest zatem zmysłowa, ponętna i bezpruderyjna. Solistkę nie tylko z przyjemnością ogląda się w scenach kłótni z Orfeuszem czy w arcykomicznym duecie z muchą (Jowiszem), lecz także z przyjemnością się jej słucha, m.in. dzięki lekkości prowadzenia frazy i naturalnie brzmiącej francuszczyźnie. Z kolei Katarzyna Oleś-Blacha postawiła na przerysowanie swojej bohaterki i dodanie jej iście kabaretowego wizerunku, uwypuklając jej nieznośny charakter czy wręcz jędzowatość.
Jarosław Bielecki jako Orfeusz jest zadziorny i cyniczny, z kolei w interpretacji Dominika Sutowicza zdecydowanie bardziej pocieszny i nieco fajtłapowaty. Co wypada naturalnie zwłaszcza w konfrontacji z dominującą nad nim Opinią Publiczną. W tej symbolicznej roli obsadzono Annę Lubańską (pierwsza premiera), do złudzenia przypominającą demoniczną Ciotkę Lydię, strażniczkę konserwatywnych cnót z serialu „Opowieść podręcznej”. Z kolei Elwira Janasik, Opinia Publiczna z drugiej obsady, zdecydowanie lepiej poradziła sobie z choreografią, obejmującą m.in. zatańczenie tanga.
Spośród solistów na plus wyróżnia się także Zuzanna Caban-Cupido w drugiej obsadzie – której młodzieńczy urok i dźwięczny sopran okazały się wielce pomocne w wykreowaniu psotnego, rozbrykanego bohatera w klimacie Pucka z Szekspirowskiego „Snu nocy letniej”. Jako nieudolnie usiłujący odbudować własny autorytet Jowisz o podwójnej moralności, zarówno Przemysław Rezner, jak i Grzegorz Szostak zrobili dobry użytek z dystansu do siebie i nonszalanckiego poczucia humoru.
Joanna Wójcik – nowa twarz na scenie Opery Krakowskiej – zapadła w pamięć jako zdesperowana i dość niezrównoważona Diana, wymachująca strzelbą i śpiewająca intrygującym sopranem o pięknych pianach (druga obsada).
Największym zaskoczeniem okazał się jednak Łukasz Gaj, tenor, którego rzadko można oglądać w operetkach, a jeszcze rzadziej w rolach ewidentnie komicznych. Jako Pluton (druga obsada), podstępnie uprowadzający Eurydykę do piekielnych czeluści, przeobraził się w mrocznego, pozbawionego skrupułów, amoralnego nikczemnika, całkowicie zrywając ze swoim dotychczasowym, nieco uładzonym wizerunkiem. Ukrywający się pod libertyńską charakteryzacją, dopasowanym kostiumem z czarnej skóry i celowo obniżający głos w dialogach, był praktycznie nierozpoznawalny.
Chór Opery Krakowskiej, miewający w ostatnich latach lepsze i gorsze momenty, zdecydowanie stanął na wysokości zadania. Być może sprawił to długi okres oczekiwania na premierę, a może sama muzyka Offenbacha, żywiołowa i porywająca, która porwała także wykonawców. Kierownik muzyczny Tomasz Tokarczyk zadbał o dobrą interakcję pomiędzy sceną a kanałem orkiestrowym. Kankan, na którego najbardziej wszyscy czekają, wybrzmiał zaś we właściwym dla tego widowiskowego tańca ognistym tempie.
To wielka sztuka, wyszydzić ludzkie przywary i konwenanse bez skłonności do przesady. Bez desperackich prób „dośmieszania” na siłę utworu, który już w pierwotnej postaci nacechowany jest ekspansywnym komizmem, a raczej wydobywając i podkreślając to, co oferuje libretto. Włodzimierzowi Nurkowskiemu bezsprzecznie się to udało. Reżyser nie kwestionuje inteligencji widza, nie oferuje banalnie prostych rozwiązań. Nie zakłada z góry, że odbiorca jest kompletnym ignorantem, któremu trzeba tłumaczyć każdy najdrobniejszy detal.
Inteligentna rozrywka w teatrze to w dzisiejszych czasach prawdziwy rarytas, dlatego warto spędzić wieczór z „Orfeuszem w piekle” w Operze Krakowskiej. I jak napisał niegdyś Mark Tawin, „wolę iść do piekła niż do nieba, gdyż w tym pierwszym znaleźli się wszyscy ciekawi ludzie.”
Recenzja powstała w Kawiarni Lipowa 43 w Nałęczowie.
Beata Fischer