Detektyw i miasto [recenzja filmu Edwarda Nortona „Osierocony Brooklyn”]
Są takie filmy, których się nie ogląda, lecz chłonie zmysłami. Są takie filmy, podczas których oddycha się tym samym powietrzem, które otacza bohaterów. Są takie, w które widz chce się wtulić i zostać w nich na dłużej. Takie myśli towarzyszyły mi podczas oglądania filmu Edwarda Nortona „Osierocony Brooklyn”.
To wrażenie pozostało ze mną do dziś, choć od pokazu na festiwalu EnergaCamerimage 2019 i od spotkania z reżyserem, który odebrał w Toruniu Nagrodę im. Krzysztofa Kieślowskiego, minęło już pół roku. Wciąż pamiętam, jak bardzo urzekły mnie kadry – ciepłe, miękkie, spokojne, mające doskonale wyważone tonacje kolorów i kontrastów. Ciągle tkwi we mnie zapach Nowego Jorku – jego szarych ulic podczas deszczu czy zadymionych nocnych lokali. I wciąż słyszę tę muzykę – aksamitną, nostalgiczną, tylko czasem nieco żywszą.
Za klimat filmu, zbliżony do atmosfery gatunku noir, odpowiada operator Dick Pope oraz kompozytor Daniel Pemberton. To przede wszystkim ich praca w warstwie wizualnej i dźwiękowej uczyniła z historii Lionela Essroga urzekającą opowieść o człowieku, który uwikłany w niebezpieczną intrygę próbuje odkryć tajemnice miasta, mrocznego i pięknego zarazem. A widz ten mrok i to piękno odczuwa tak intensywnie, jakby był jednym z mieszkańców, krążących po nowojorskich zaułkach.
Detektyw i miasto to główni bohaterowie filmu. Wynika to nie tylko z fabuły skupionej wokół śledztwa prowadzonego przez Lionela, ale również z dwuznaczności tytułu. Brooklyn to dzielnica Nowego Jorku, której mieszkańcy – osieroceni i porzuceni przez władze – stali się ofiarami urbanistycznych wizji jednego z wpływowych deweloperów. Wątek ten nawiązuje do głośnej w latach pięćdziesiątych sprawy wykupywania lokali za bezcen od ubogich właścicieli, którzy wbrew obietnicom nie otrzymywali lepszych warunków mieszkaniowych, lecz znikali z miasta bez śladu. „Brooklyn” to również przezwisko, którym nazywa Lionela jego opiekun, przyjaciel i mentor – Frank. Z jego pomocą młody chłopak staje się bystrym obserwatorem, co w wykonywanej przez niego pracy jest zaletą nie do przecenienia. Zatem nie bez powodu najważniejsza w filmie Nortona jest Nowy Jork oraz postać Lionela Essroga.
Podczas gdy kreowanie atmosfery miasta powierzone zostało twórcom zdjęć, scenografii, kostiumów, kompozytorowi i specjalistom od efektów specjalnych, zbudowania postaci Lionela podjął się sam Edward Norton. I zrobił to na trzech płaszczyznach: jako scenarzysta, reżyser i aktor.
Pisząc scenariusz, Norton opierał się na powieści Jonathana Lethema. Wprowadził jednak istotną zmianę: przeniósł akcję z lat 90. do połowy XX wieku. Co ciekawe, taki zabieg wcale nie pozbawił historii aktualności. Przeciwnie – problemy dotyczące nadużywania władzy, nierówności społecznych czy dyskryminacji z przyczyn rasowych niestety równie dobrze wpisują się w obie epoki.
Na podstawie postaci literackiej Norton zbudował postać filmową, której szczególną cechą – obok nieprzeciętnej inteligencji i pamięci – były objawy zespołu Tourette’a. Choroba ta wywołuje między innymi niekontrolowane tiki i ekspresywne wypowiadanie określonych słów lub sylab, bez związku z daną sytuacją. Ważne było więc zachowanie równowagi między poważnym tokiem narracji a scenami, które za sprawą objawów choroby Essroga wprowadzają element komizmu. Obie tonacje – dramatyczną i komiczną – Norton rozpisał w wartkich dialogach, pozwalających na kilka wyśmienitych aktorskich pojedynków (m.in. z Aleckiem Baldwinem czy Willemem Dafoe), a jako aktor – porusza się w tych tonacjach doskonale. Bo też nie po raz pierwszy Norton mierzy się z rolą osoby cierpiącej na zaburzenia psychiczne. Fenomenalny „Lęk pierwotny” czy równie świetny „Podziemny krąg” to filmy, w których aktor w przejmujący sposób kreuje sylwetki bohaterów niestabilnych emocjonalnie. Podobnie jak we wcześniejszych kreacjach – również jako Lionel amerykański aktor uniknął groteski, zyskując dla swojego bohatera uznanie widzów. Sceny komiczne zaś nie tylko śmieszą, ale pokazują dystans, z jakim Essrog traktuje swoją chorobę, która przecież eliminuje go z wielu sfer życia, zwłaszcza społecznego.
Norton jako reżyser panuje nad historią i nad bohaterami, pozostawiając swoim aktorom przestrzeń, w której mogą stworzyć wyjątkowe kreacje: czy to wpływowego i bezwzględnego dewelopera Mosesa Randolpha (Baldwin), czy architekta-wizjonera (Dafoe), czy mentora Franka Minny (powściągliwy Bruce Willis). Nie śpieszy się. Pozwala widzom nasycić się krajobrazem miasta, daje czas, by zanurzyć się w gwarze nocnych lokali i nie pogania swojego bohatera. Prowadzi go od jednego tropu do drugiego, czasem zwodząc, a innym razem odkrywając kolejny element zagadki. I robi to tak, że wcale nie chcemy tak szybko poznać prawdy. Dobrze nam w tym Nowym Jorku Nortona…
„Osierocony Brooklyn” to dla mnie film, w który trzeba się zapatrzeć i zasłuchać. A gdy już wrócimy do swojej rzeczywistości, chcemy po raz kolejny towarzyszyć Lionelowi w śledztwie. Bo choć znamy już bieg fabuły, to z przyjemnością ponownie zatracimy się w klimacie miasta, mając u boku nieprzeciętną postać detektywa.
Anna Józefiak