Dajcie mi listę rzeczy oddanych do pralni, a zrobię z tego operę!
PIOTR IWICKI: Gdyby chcieć napisać trzytomowe dzieło o Gioacchino Rossinim, jako o człowieku renesansu w sensie łatwości obracania się tego włoskiego kompozytora po rozmaitych dziedzinach życia, pierwszy tom dotyczyłby jego twórczości, drugi opisywałby wspaniałego sybarytę, a trzeci mógłby być traktatem o zmarnowaniu licznych szans, smutku i niespełnieniu.
Bo to nie kto inny jak właśnie twórca „Il Turco in Italia”, artysta, który twierdził, że muzyka jest językiem harmonii, zaprzestał pisania oper po 38 dziele mając…38 lat! I to uczynił człowiek, który – jak sam mówił – Dajcie mi listę rzeczy oddanych do pralni, a zrobię z tego operę. Do opery nigdy więcej nie wrócił. Sam George Bernard Show w „The Illustrated London News” 5 marca 1892 roku napisał, że łatwość komponowania nie szła u Rossiniego z hardością umożliwiającą obojętność na krytyki neapolitańskich oraz weneckich recenzentów i melomanów, których w kontekście oceny dzieła mistrza z Pesaro, nazwał wręcz ignorantami, postaciami lekkomyślnymi. On sam wiedział, że mimo wielkiego talentu, ciągle jest niedoceniany. Bogaty, ale cyniczny, słynny ale ciągle strofowany mawiał: Mangiare, amare, cantare e digerire sono i quattro atti di quell'opera comica che è la vita. („Jedzenie, kochanie, śpiewanie i trawienie to cztery akty tej komicznej opery, jaką jest życie.”). Ten iluzoryczny tom III, mógłby nosić podtytuł „Dzień który jest a go nie ma” bowiem traktując czasami własne życie jako porażkę, Rossini mówił, że jeśli ktoś rodzi się 29 lutego, w dniu którego w zasadzie nie ma choć jest, to czego może oczekiwać od losu?
A jaki byłby II tom? Mógłby być przewodnikiem po kulinariach. On sam swoje fortepianowe miniatury tytułował odwołując się do wiktuałów. Jak choćby przystawek - anchois, korniszonów, masła i rzodkwi bądź suszonych fig, migdałów, rodzynek i orzechów. Do kanonu sztuki kulinarnej weszła natomiast potrawa tournedos à la Rossini czyli medaliony z polędwicy w brandy z truflą białą, porto, maderą i foie gras. Obowiązkowo w towarzystwie grillowanych pomidorków i szparagów.
I wreszcie tom pierwszy, czysto muzyczny a gdzieś w nim „Il Turco in Italia”. Opera powstała w 1814 roku pomiędzy kompletnie zapomnianymi: „Aurelianem w Palmirze” (krytycy mediolańscy, po premierze nie pozostawili na Rossinim suchej nitki) a „Zygmuntem” o którym nawet sam twórca mówił jako o porażce: „Widzowie nudzili się śmiertelnie. Czytałem to w ich oczach. Jakżeż chętnie daliby upust swemu niezadowoleniu! A jednak powstrzymali się i bez najmniejszego incydentu pozwolili wykonać muzykę do końca. Byłem wzruszony ich uprzejmością” (Piotr Kamiński: Tysiąc i jedna opera. T. 2. Warszawa: Polskie Wydawnictwo Muzyczne SA, 2008).
Opera „Il Turco in Italia” musiała długo czekać na docenienie. Pisząc ją dla mediolańskiej La Scali, wiedział, że naraża się… krytykom weneckim (miasta te toczyły bój o prymat w dziedzinie opery). Paradoksalnie uderzenie przyszło z niespodziewanej strony. Mediolańscy krytycy i melomani uznali dzieło jako wtórne do „Włoszki w Algierze” wcześniej wystawionej – no gdzie? Oczywiście w Wenecji. Chłodne przyjęcie sprawiło, że wykonano je tylko 12 razy. Nie przeszkodziło jednak mu odnieść sukcesu w Rzymie oraz pod zmienionym tytułem („l tutore deluso”) w Vicenzy. Po sukcesach w Paryżu, muzyczny świat na wiele lat zapomniał o „Il Turco in Italia”. Jak podaje znawca opery - Piotr Kamieński, na afisze wrócił w połowie XX wieku. W Polsce po 168 latach od warszawskiej premiery (1824) pokazano go w Poznaniu (1992) i 7 lat później w na naszej scenie w Warszawskiej Operze Kameralnej. Od półwiecza stanowi rossiniowski kanon opery komicznej.
11 i 12 stycznia 2018
Opera | Teatr Warszawskiej Opery Kameralnej, Al. Solidarności 76b