„COVID” fan tutte [relacja z Opery Krakowskiej]
Ten przewrotny tytuł operze „Cosí fan tutte” Mozarta nadali autorzy pandemicznej wersji dzieła wystawionego w Fińskiej Operze Narodowej w 2020 r. Już sama geneza opery w 1789 r., z włoskim librettem Lorenza da Pontego, jest nietypowa. Powstała bardzo szybko, gdy Mozartowi umarło piąte już dziecko, a żona potrzebowała kosztownej kuracji zdrowotnej. Do tego sam kompozytor tonął w długach. Premiera odbyła się w styczniu 1790 r. i szybko została zdjęta z powodu śmierci cesarza. Wystawiono ją potem jeszcze kilka razy, ale jej historia nie była łatwa. Z jednej strony libretto uważano za niemoralne, a z drugiej za dzieło nieciekawe i błahe. Często wykorzystywano więc piękną muzykę Mozarta z tekstami innych autorów.
Opera Krakowska w trudnym, pandemicznym czasie po raz kolejny sięgnęła po dzieło austriackiego geniusza, gdyż m.in. jako małoobsadowe doskonale nadawało się do wystawienia bez narażania zbyt dużej grupy wykonawców na niebezpieczeństwo zakażenia wirusem SARS-CoV-2.
Reżyseria została powierzona Jerzemu Stuhrowi. Okazało się, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Nie tylko doskonały aktor i reżyser, ale przede wszystkim wielki miłośnik Włoch, znający kraj, jego zwyczaje i język.
Artysta postanowił przenieść XVIII-wieczną akcję opery w lata 20. ubiegłego wieku. Trochę mnie to przestraszyło, gdyż przypomniałam sobie współczesne inscenizacje Michała Znanieckiego i Grzegorza Jarzyny, gdy opera dzieje się współcześnie w siłowni lub dyskotece. Wyobrażałam sobie scenografię à la salon pani Dulskiej – ciemną, z krzyczącym wprost barokowo-secesyjnym horror vacui (lękiem przed pustą przestrzenią). Jakież było moje zaskoczenie, gdy zobaczyłam scenografię ze „Śmierci w Wenecji” Viscontiego! Plaża do złudzenia przypominająca weneckie Lido, z prawie identycznymi, spiczastymi domkami – szatniami, damami opalającymi się w plażowych koszach, mężczyznami w pasiastych ubrankach – kąpielówkach i w białych czepkach. Wydawało mi się, że zaraz zza kulis wybiegnie jedenastoletni Tadzio z piłką lub siatką na krewetki.
Na plażę przyszły jednak dwie panny, w pięknych plażowych strojach. Tutaj od razu pochwalę panią Marię Balcerek, kostiumografkę, która z wielkim smakiem, wyczuciem sceny, aktora i charakteru dzieła doskonale ubrała wszystkich aktorów. To wielka sztuka potrafić kostiumem ukryć mankamenty, a wydobyć zalety wyglądu aktora. Poza tym aktor-śpiewak musi czuć się w kostiumie wygodnie i bezpiecznie, by móc swobodnie śpiewać. Pani Katarzyna Oleś-Blacha śpiewająca wspaniale rolę Fiordiligi, została otulona mgłą tiulu, jedwabiu i organzy. Sopranistka we wszystkich trzech kostiumach wyglądała po prostu wspaniale, a po kolejnych ariach i koloraturach wydawała się coraz piękniejsza. Tak bywa, gdy patrzy się sercem. Zachwycił mnie również plażowy kostium Dorabelli – mieniący się jak błękitny hologram, obcisły, zakrywający całe, ciało mezzosopranistki Moniki Korybalskiej. Migotały na damskich strojach niebieskie i białe paski nawiązujące do pasiastych strojów pływaków. W pierwszej scenie już możemy podziwiać kunszt oraz mrugnięcie okiem reżysera – baletowy duet, sunąc na wrotkach w tempie granej muzyki, tańczy wolno, jakby we śnie, a panie, zamiast namaszczać ciała olejkiem z kryształowej butelki, spryskują ręce płynem do dezynfekcji. Po scenie spaceruje piękna Chinka, robiąc paniom masaże. Czy to również żart ze współczesnych szaleństw z dietami, zabiegami odmładzającymi itp?
Głównym atutem tej zwariowanej opery buffa opartej na pomyśle praktykowanym obecnie przez swingersów (zamiany partnerami) są jednak śpiew i gra solistów oraz muzyka bardzo dobrze wykonywana przez orkiestrę Opery Krakowskiej pod batutą Tomasza Tokarczyka.
„Così fan tutte” („Tak czynią wszystkie”) można traktować jako poważne oskarżenie wobec świata zdominowanego przez mężczyzn. Reżyser stara się jednak, by widz nie odbierał tej opery wyłącznie w ten sposób. Dwaj młodzi chłopcy, namówieni przez starzejącego się bon vivanta na przebranie i zamianę partnerek chcą się przekonać o wierności i miłości swoich dziewczyn. Jakiej miłości? To para głuptasów, niemających pojęcia, czym jest miłość. Zaręczyli się, i owszem, z dwiema pięknymi pannami z Ferrary. Już samo podjęcie decyzji o zamianie partnerek świadczy o ich niedojrzałości. Człowiek zakochany nie widzi wokół siebie nikogo prócz ukochanej osoby, a miłość jest uczuciem zupełnie niewymiernym. Reżyser wspaniale pokazuje nieporadność pary nowo przybyłych adoratorów – Albańczyków (czyli przebranych narzeczonych Dorabelli i Fiordiligi), ich niezgrabne ruchy oraz oglądanie się na sprawcę zamieszania Don Alfonsa i częściowo wplątaną w intrygę pokojówkę Despinę.
Warto też wnikliwiej przyjrzeć się muzyce Mozarta. Opera opiera się na większych strukturach muzycznych o bogatej fakturze. Basso continuo pięknie realizują wiolonczela i klawesyn, zwłaszcza jako tło dla recytatywów. Soliści w operach Mozarta muszą zaprezentować wysoki kunszt bel canta oraz zmierzyć się z niezwykle trudną szybką zmianą rejestrów. Więcej mamy duetów i ansambli niż solowych arii poszczególnych bohaterów. Zachwyca piękna pieśń, śpiewana przez obie panny oraz Don Alfonsa, „Soave sia il vento” („Łagodny niech będzie wiatr”), gdy statek – w spektaklu „miedziana, kapitalna łódź podwodna – wywozi narzeczonych na „bitwę pod Neapol”. Chłopcy wracają przebrani za arabskich szejków, czyli mało dziś egzotycznych Albańczyków, jadąc na… błękitnym słoniu! Słoń, jak to słoń, jest ogromny i wygląda jak połamane organy, gdyż zbudowano go z papierowych rur. Wspaniała aktorsko jest pokojówka Despina, która za pieniądze pomaga Don Alfonsowi w przeprowadzeniu intrygi. Stara się przekonać dziewczyny, żeby zachowywały się jak prawdziwe kobiety i wykorzystały okazję, by chociaż nieco poflirtować. Zakochani przybysze są przecież pod ręką, do tego są szlachetnie urodzeni i bogaci. Panny pozostają jednak niewzruszone. Udając rozpacz, chłopcy zażywają pseudotruciznę. Reżyser z humorem zamienia flakoniki z trucizną na strzykawki, pokojówka mierzy gorączkę termometrem elektronicznym, gdy przebrana za doktora, w covidowym uniformie, aplikuje nieszczęsnym antidotum (zielone!) w kroplówkach oraz popularne w dwudziestoleciu międzywojennym „prądy Messmera”, używając aparatu do elektrowstrząsów. Pierwsza urokom cudzoziemców ulega bardziej otwarta na nowe doświadczenia Dorabella i zakochuje się w narzeczonym swojej siostry. Fiordiligi jest zrozpaczona obrotem sprawy. Chociaż wcześniej swoją arią „Come scoglio immoto resta” („Pozostań jak nieruchoma skała”) zapewnia o swojej niezłomności, to jednak jej opór wobec Ferranda, chłopaka Dorabelli, też słabnie…
Ta opera buffa w wykonaniu zespołu Opery Krakowskiej brzmi bardzo dobrze. O lekkość i świeżość muzyki postarał się nie tylko dyrygent, lecz także śpiewacy oraz chór. Cała szóstka solistów stanęła na wysokości zadania. Trudno nie docenić świetnie dobranych duetów dziewczyn. W szukającego podniet Don Alfonsa wciela się obdarzony ciepłym, aksamitnym bas-barytonem Robert Gierlach. Dopełnieniem spektaklu jest wysmakowana dekoracja Natalii Kitamikado, zwłaszcza w ostatniej odsłonie, gdzie wieczorem, na tle zachodzącego słońca i piniowego gaju, dochodzi do porozumienia kochanków oraz ślubu. Gościom i młodej parze przyświecają wyjątkowej urody lampiony w kształcie meduz. Szóstka przyjaciół kichając zasłania twarz łokciem. Żart to delikatny i wysmakowany. Widownia śmieje się serdecznie. Brzmi cudowna muzyka, soliści i chór śpiewają. To wspaniały, porywający teatr.
W „Così fan tutte” upadek idei małżeństwa i wartości z nim związanych – wierności, uczciwości i szczerości – są wzięte w pełen goryczy nawias. Zaczynamy się wręcz zastanawiać, czy miłość i wierność są w naszych czasach w ogóle jeszcze potrzebne. Zwłaszcza gdy pandemia zrujnowała nam życie, pasje, plany. Cieszę się, że mogłam ten spektakl zobaczyć w operze na żywo. Tylko siedząc na widowni możemy poczuć, zobaczyć i usłyszeć jak muzyka, głos, gra aktorska, ruch oraz scenografia doskonale się uzupełniają. Jest to ostatnie miejsce, w którym żyją emocje, gdzie słyszymy, że śpiewak się pomylił, a orkiestra gra nadal. Żadna płyta nie odda tych emocji. I, chociaż w covidowych maskach, ze zmierzoną temperaturą, nieco samotni w pustawych rzędach, wszystkimi zmysłami chłoniemy to, co się dzieje w orkiestronie i na scenie, by zostało na dłużej i dało radość oraz nadzieję.
Spisali się również widzowie – nie zabrakło blasku pereł i brylantów. Były złote suknie, fraki, a nawet bordowe boa z piór! Owacje na stojąco były równie głośne jak przy pełnej sali. Brawo!
Dorota Pietrzyk