Ciszę, słyszę ciszę!
Muzyka ilustracyjna w filmie to nie konieczność, ale twórczy wybór, wiadomo. Oczywiście w Hollywood artystyczne decyzje zamiast reżyserów, często podejmują producenci, dla których film bez muzyki to zbyt daleko idące ryzyko. W Europie takie tytuły, jak „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni”, „Festen”, „Idioci” czy „Biała wstążka” dowodzą, że ryzyko takie warto ponieść.
- pisze Łukasz Jakubowski -
Przeczytaj lub wróć do rubryki Batutą po ekranie.
© 1999 Artisan Entertainment
Gatunkiem filmowym, który z założenia odrzuca muzykę ilustracyjną jest found footage, a właściwie jego mainstreamowa odmiana. Reżyserzy wykorzystuję tę formę przede wszystkim ze względu na doskonałe wrażenie realizmu, jakie ona zapewnia. Muzyka pobrzmiewająca w tle wypracowane wrażenie mogłaby naruszyć. Najgłośniejszym takim tytułem ostatnich lat jest „Blair Witch Project” (1999) – pełnometrażowy zapis ostatnich dni życia trójki studentów, zmontowany ze znalezionych w lesie, zarejestrowanych przez nich materiałów video. Dzięki umiejętnie skrojonej kampanii promocyjnej (po raz pierwszy na szeroką skalę wykorzystano w tym celu Internet) film odniósł komercyjny sukces. Co ważniejsze, zaskakująco wielu widzów uwierzyło w prawdziwość przedstawionych na ekranie wydarzeń. Na krótkiej liście płac twórców znajduje się pozycja: muzyka. Określenia użyto na wyrost, bowiem kompozytor Tony Cora wykreował coś, czemu bliżej do tzw. sound designu. Niezidentyfikowane odgłosy nocnego lasu, to jego robota. Także słynne jazgotanie dzieci, hasających nocą wokół namiotu bohaterów filmu. Pierwotnie wesoła gromadka bawiła się za dnia, niedaleko domu matki reżysera Eduarda Sancheza. Cora zarejestrował śmiechy, odpowiednio je spreparował, a potem odtworzył z ukrycia niczego niespodziewającym się, śpiącym w lesie aktorom. Michael C. Williams, grający jedną z głównych ról w „Blair Witch Project”, powiedział później, że był to najbardziej przerażający moment w czasie zdjęć.
Found footage, to nie tylko kameralne filmy na trzech aktorów, ale także zamaszyste produkcje katastroficzne. Wydawałoby się, że inscenizacyjne bogactwo narzuca konieczność wynajęcia potężnej orkiestry. A tak być nie musi, czego dowodzi „Project: Monster” (2008) – film o potworze, grasującym po Nowym Jorku. Strona dźwiękowa jest tutaj bardziej niż zwykle rozbudowana i różnorodna, a barwa niektórych efektów przypomina barwę instrumentów. Można powiedzieć, że specjaliści od sound desginu wywiązali się z zadania śpiewająco. Najsłynniejszy chyba film, który skutecznie szarpie emocjami widza bez posiłkowania się muzyką ilustracyjną, to „Ptaki” (1963) Hitchcocka. Podobnie, jak „Project: Monster”, „Ptaki” są filmem katastroficznym, przygotowanym z wielką dbałością o stronę dźwiękową. Ciekawe, że jej powstanie nadzorował nie tylko reżyser, ale także kompozytor Bernard Herrmann. Twórcy, po ukończeniu przez Hitchcocka montażu obrazu, udali się do Berlina Zachodniego, aby rozpocząć współpracę z Oskarem Salą – wirtuozem trautonium. W ciągu miesiąca na tym niezwykłym instrumencie wygenerowali wszelkie potrzebne ptasie świergoty, piski, krakania oraz inne, bliżej nieokreślone, a przerażające odgłosy. Trzeba przyznać, że Hitchcock był reżyserem odważnym. Mając do dyspozycji znakomitego kompozytora, zbierającego kolejne pochwały, tym razem za ścieżkę do „Psychozy”, zrezygnował z jego zwyczajowych usług! Jednak rezultat, będący konsekwencją tej zaskakującej decyzji jest znakomity. Chociaż, sprawiedliwą ocenę przysłania już pewie osłuchanie, opatrzenie i przyzwyczajenie.