Britten: jak z przekąski zrobić danie główne
Muzyka kameralna Benjamina Brittena to dla większości polskich słuchaczy terra incognita. Do niedawna podzielałem ten błogi stan, z którego wyrwało mnie usłyszane przypadkiem wykonanie I Kwartetu smyczkowego...
Utwór w programie koncertu potraktowałem jako wypełnienie, watę dźwiękową, dzięki której publiczność miała nabrać apetyt na ostatnie dzieło w programie. Stało się jednak inaczej, a to za sprawą muzyki, ukazującej ogromną wrażliwość autora, o niezwykłym zróżnicowaniu barw i odcieni. Kwartet utkwił mi w pamięci i od tego czasu cały czas dźwięczał gdzieś w nieświadomości. Kiedy zobaczyłem, że firma Parlophone Music Poland wypuściła box z kameralistyką Brittena, decyzja mogła być tylko jedna. To trzeba poznać!
Do dyspozycji słuchacza jest sześć krążków. Trzy pierwsze zawierają dzieła na zespoły smyczkowe – cztery kwartety (w tym jeden nienumerowany), Elegię na altówkę solo, Fantazję f-moll na kwartet, Rapsodię, Alla marcia, Trzy divertimenta oraz Fantazję na obój i kwartet. Co ciekawe – duża część utworów zamieszczonych na tych płytach pochodzi z bardzo wczesnego okresu twórczości kompozytora i przedstawia go w bardzo romantycznym, zaskakującym świetle. Na szczególną uwagę zasługują Elegia na altówkę i Fantazja na obój i kwartet – to piękne i poruszające dzieła. O pierwszym kwartecie już pisałem i nie ma co się powtarzać, wypada jednak zarekomendować dwa następne – zwłaszcza trzeci, powstały dużo później, ale w którym mimo wszystko wyczuwa się ten brittenowski „pazur”, który charakteryzuje jego najlepsze dzieła. Wykonania Endellion String Quartet są bardzo solidne i satysfakcjonujące.
Czwarty kompakt poświęcony jest suitom wiolonczelowym. To kolejna rewelacja, która jest lekturą obowiązkową dla każdego szanującego się melomana. Wszystkie trzy cykle powstały dla Mścisława Rostropowicza jako czytelna aluzja do suit Bacha, i chociaż Britten nie skomponował planowanych sześciu suit, te są wystarczające, żeby umieścić go pośród największych mistrzów XX wieku. Truls Mork wykonuje te wyjątkowe utwory przekonująco, z odpowiednim ładunkiem ekspresji, który sprawia, że chce się ich słuchać raz za razem.
Na piątej płycie znajdziemy muzykę fortepianową, stosunkowo nieliczną i mało interesującą. Większość utworów jest zresztą dość wczesna i nie posiada jeszcze wyraźnego oblicza. Słucha się ich dość przyjemnie, ale w pamięci raczej nie zostaną. Chlubym wyjątkiem jest „Notturno”, utwór z lat 60. Ostatni krążek jest zróżnicowany zawiera utwory na inne składy (jest tu suita skrzypcowa, sonata wiolonczelowa, Sześć metamorfoz na obój solo i „Nocturnal after John Dowland” na gitarę solo. Zwłaszcza dwa ostatnie utwory są interesujące – mało który kompozytor wykorzystał możliwości solowe tych instrumentów, a jeszcze mniej z nich zrobiło to z taką klasą co Britten.
Słuchacz, zaczynający od pierwszej płyty, staje wobec zróżnicowanej muzyki o dużej sile wyrazu, jednakże zupełnie odmiennej od sielskiej angielskiej idylli, do jakiej przyzwyczaił się słuchaniem Vaughana Williamsa. Błyskotliwa muzyka Benjamina Brittena jest jak łyk chłodnej wody. Polecam!
Oskar Łapeta