Każdemu według marzeń ["Błękitny Zamek" w Mazowieckim Teatrze Muzycznym]
Zastanawiałam się, czy to nie jest zbyt ryzykowne przedsięwzięcie. Dostosowana do potrzeb operetkowo-musicalowych fabuła powieści sprzed ponad stu lat („Błękitny zamek” po raz pierwszy wydano w 1926 r.) miała coś zrobić z widownią w XXI w. Widownią płci obojga, choć powieść Lucy Maud Montgomery (tak, tej od „Ani z Zielonego Wzgórza”) adresowana jest w zasadzie wyłącznie do kobiet. I jest to jedyna powieść tej autorki dla czytelniczek dorosłych.
Mamy tu podstarzałą (jak na tamte czasy) pannę, która właśnie kończy 29 lat. Nie ma narzeczonego, więc z tego powodu dogryza jej cała rodzina. A ona? Marzy. Wymyśla błękitny zamek, w którym jest piękna, mądra, zakochana i kochana. W którym prowadzi wspaniałe życie. I ciągle czeka na prawdziwą miłość, na tego jedynego, który nie będzie podstarzałym wdowcem ze 100 tysiącami dolarów, kamienicą w rynku i chmarą dzieci. Kobieta jednak lata młodości ma już za sobą, więc coraz mniej wierzy, a coraz bardziej zamyka się w zamku z wyobraźni.
Do czasu. Pewne zdarzenie zmienia optykę Joanny. Ale przede wszystkim mobilizuje ją do działania. Tych, którzy powieści nie czytali ani nie widzieli jednego z nielicznych zresztą spektakli na podstawie książki, uspokajam – wszystko kończy się tak, jak powinno.
Montgomery dziś mogłaby być coachem, mówcą na TEDx-ach lub influencerką na Instagramie, która powtarzałaby młodym kobietom: bierzcie sprawy w swoje ręce, nie czekajcie na szczęście, samo do was nie przyjdzie. Jeśli pragniecie miłości – ruszcie się, zróbcie coś, choćby najbardziej szalonego. Wtedy los wam to wynagrodzi.
Na szczęście w inscenizacji w Mazowieckim Teatrze Muzycznym nie było unowocześnień, nawiązań do internetowej teraźniejszości. Gdyby reżyserka Beata Redo-Dobber dołożyła do całości ten kontekst, efekty mogłyby być różne. Szczególnie że sceniczna adaptacja powieści przygotowana przez Barbarę Wachowicz w 1978 r. (z tekstami piosenek Barbary Ślaskiej), zawiera już swoistą interpretację „Błękitnego zamku”. Aby przyjemnie się spektakl oglądało, aby nabrać nieco dystansu to tej wiktoriańskiej, egzaltowanej powieści, librecistka postanowiła puścić oko do publiczności. Postaci, widziane oczami głównej bohaterki, są przerysowane, momentami zbyt krzykliwe, zbyt zabawne, męczące. Pewnie tak, jak męczyły Joannę ciągłymi uszczypliwościami, zarzutami o staropanieństwo, niesmacznymi dowcipami. Świetnie to przerysowanie oddają kostiumy Marii Balcerek. Różowy kilt w żółtą kratę? Sukienka w panterkę? Koszmarek! Na tym tle Joanna w popielato-niebieskiej sukience, Eddie w dżinsach i skórzanej kurtce albo ryczący Abel w koszuli i wytartych spodniach ogrodniczkach wyglądają nadzwyczaj normalnie. A widzowie nie mają wątpliwości, komu kibicować i którzy z bohaterów nadają na tych samych falach.
Bohaterowie zresztą dobrani zostali wybornie. Może trochę nie pasował mi Tomasz Rak do roli Eddiego. Ale nic na to nie poradzę. W głowie pozostało wspomnienie z lektury. Edward Smith był w nich nieco ponurym, zamkniętym w sobie samotnikiem. A Tomasz Rak miał w sobie radość, zadziwienie światem i ten sam rodzaj wrażliwości, co główna bohaterka. W tej roli zobaczyłam Sylwię Gorajek, która jednocześnie debiutowała na scenie Mazowieckiego Teatru Muzycznego. Początkowo żałowałam, że ominęła mnie premiera z Anną Lasotą jako Joanną, ale z każdą wyśpiewaną frazą, z każdym kolejnym gestem coraz mocniej kibicowałam pani Sylwii. Sprawdziłam później, że jest wszechstronnie wykształcona, ale pomyślałam sobie, że powinna ze wszystkich dróg wybrać tę aktorsko-śpiewaczą. Bo jest dobra. Utalentowana i pełna uroku. I przekonująco wypadała zarówno jako narratorka powieści, jak i w interakcji z pozostałymi artystami. Po premierze zapytałam artystkę, czy czytała powieść. Odpowiedziała, że nie, aby pójść za librettem i reżyserką, aby nie przekombinować z rolą i stworzyć postać wiarygodną. Udało się jej.
To przedstawienie nie miało słabych punktów, Londyn może się schować ze swoimi musicalami – usłyszałam opinię po premierze. Londyńskich spektakli nie widziałam, więc prawdziwości drugiej części zdania nie zweryfikuję, ale z pewnością mogę potwierdzić jego część pierwszą. Świetni tancerze, doskonałe światło, oszczędna, a wystarczająca scenografia, nieco naiwne, jakby tandetne wizualizacje, które doskonale oddawały równie naiwne marzenia głównej bohaterki. Cały świat odbijał się niejako w krzywym zwierciadle wyobrażeń. Z jednej strony świat, w którym nie chciała żyć, a z drugiej – świat idealny, w który odważyła się wejść.
No i głosy! Katarzyna Trylnik, Anna Lubańska, Zuzanna Caban, Aleksandra Hofman, brawurowy Witold Żołądkiewicz, rozbrajający Grzegorz Szostak czy Aleksander Zuchowicz. A także aktorzy – Andrzej Precigs i Dariusz Jakubowski. Te nazwiska mówią same za siebie. Właściwie to sztuka bez drugoplanowych ról. I dobrze. Dzięki temu wypadła spójnie, dynamicznie. Całość świetnie uzupełniała muzyka na żywo autorstwa Romana Czubatego, opracowana przez Mieczysława Smydę, wykonana przez zespół muzyczny MTM.
A po minach całego zespołu po premierze widziałam, że praca nad spektaklem, choć z pewnością trudna ze względu na ciągłą niepewność naturalną przy realizacji tak złożonych wydarzeń jak operetka czy musical, potęgowaną przecież przez ciągłe widmo pandemicznego lockdownu, sprawiała mu z pewnością dużą przyjemność.
I choć ciągle się teraz powtarza, żeby marzenia zamieniać w plany, żeby nie robić sobie projekcji, mniej wymyślać, więcej działać, to może jednak czasem warto zrobić małą woltę, zatrzymać się i pofantazjować? Nie zachęcam do budowania pałaców na lodzie – odradza to sama główna bohaterka. Ale od czasu do czasu jakiś błękitny zamek możemy sobie wyśnić. Dać upust marzeniom. Bo może właśnie jedno z nich dzięki temu się spełni?
Kinga Wojciechowska