Antonina Styczeń: Bliżej mi do performansu niż filharmonii
– Po studiach plan jakiś był, przynajmniej w zarysie: zrobić i nagrać Wajnberga. Ale w międzyczasie brakowało mi kameralistyki, bo po powrocie do Polski ciężko mi było odnowić kontakty z innymi muzykami. I ten świat wydawał mi się trudny, ciężki i nieprzystępny. Były chwile zwątpienia, czy ja na prawdę chcę to robić – opowiada Antonina Styczeń, flecistka, solistka koncertu finałowego Energa Sopot Classic.
8 sierpnia, o 20.30, nagrzana słońcem sopocka plaża zamieni się w scenę, na której, przy akompaniamencie szumiącego morza, spotkają się Państwo z muzyką klasyczną. Bohaterami wieczoru będą Antonina Styczeń i Polska Filharmonia Kameralna pod batutą Wojciecha Rajskiego. Koncert zamyka prestiżowy Energa Sopot Classic Festival, a odbędzie na plaży przy Teatrze Scena w Sopocie.
Powiedziałabym o tym koncercie więcej, ale to niespodzianka, więc zgrabnie omijamy z solistką wieczoru ten temat i rozmawiamy między innymi o tym, że właściwie całe życie dzieli między dwie pasje…
Kinga A. Wojciechowska: Konie i muzyka – dzielą Pani życie – czy raczej łączą?
Antonina Styczeń-Leszczyńska: Planuję połączyć te dwie pasje na stałe w spektaklach!
[…]
[…]
Przepraszam, zamurowało mnie.
[śmiech]
A co było najpierw: konie czy muzyka?
Wychowywałam się w muzycznej rodzinie a mój tata i starsza siostra od samego początku zarazili mnie miłością do koni. Więc od zawsze obydwie te pasje idą ze sobą w parze. Z niektórych konkursów muzycznych zdarzało mi się jechać w nocy na te jeździeckie. I tak aż do teraz. Z próby na trening, później ćwiczenie, koncert, zawody jeździeckie… Szalone, ale możliwe do zrealizowania!
Szczęściara z Pani – nikt nie mówił: nie uprawiaj sportu, bo będziesz mieć kontuzję! Podobno ani Wiłkomirska nie mogła grać w siatkówkę i jeździć na łyżwach, ani Maksymiuk nie mógł grać w piłkę...
No cóż, mówili ale się nie posłuchałam. Do dzisiaj moja pani profesor z podstawówki, gimnazjum i liceum mi to wypomina [śmiech].
Jak to?
Nauczyciele uważali to za fanaberie. Moja profesorka szanowała sport, ale bała się za każdym razem o moje ręce. Na studiach było gorzej z czasem i w związku z tym niestety musiałam ograniczyć starty w zawodach. Teraz wracam ponownie do uprawiania profesjonalnego jeździectwa. Ale nawet podczas studiów w Madrycie udało mi się kontynuować prace nad rozwojem jeździeckim. Również dla wydolności muzyka-dęciaka widzę bardzo dużo pozytywów przy uprawiania sportu – lepsza postawa, korygowanie krzywizn, zwiększona wydolność. Każdemu polecam!
Dziś podobno muzykom właśnie zaleca się sport. Przede wszystkim dlatego, że ciągle przeciążają organizm.
Dokładnie tak!
Pani na szczęście należy już do tego pokolenia, które nie musi bać się konsekwencji uprawiania sportu ani nie czuje konsekwencji nie-uprawiania...
Jeśli chodzi o zdrowie, to niestety nie ustrzegłam się przed efektami przeciążania organizmu przy grze na flecie – ale na szczęście są fizjoterapeuci, którzy potrafią pomóc w razie bólu. Ma Pani rację, że szczęśliwie urodziłam się i wychowałam w takich a nie innych czasach. Mam nadzieję to wykorzystać najefektywniej się da!
Hm. a ciekawe, czy zna Pani Klaudynę Pisarską?
Niestety nie.
Pytam, bo łączy podobne pasje: konie i muzykę.
To prawda, chociaż uprawiamy inne dyscypliny – ja skoki, ona ujeżdżenie.
O, to chyba zasadnicza różnica?
Tak, chociaż to ujeżdżenie jest matką wszystkich klasycznych dyscyplin jeździeckich i bez niego cała reszta nie ma sensu. Natomiast już zawody, stajnie, trenerzy i środowiska są różne.
To dlaczego Pani wybrała skoki?
Wydaje mi się, że choć bardzo lubię ujeżdżanie, a co za tym idzie, precyzję, cierpliwość i porozumienie z koniem na najwyższym poziomie – brakowało mi adrenaliny i dynamiki, która jest w skokach.
Skoki są też dla mnie możliwością rozładowania napięcia nagromadzonego przez godziny skupienia i koncentracji podczas grania na flecie.
Chociaż przyznam się szczerze, że miałam chwilę zwątpienia i chęci zmiany dyscypliny – a co za tym idzie, również konia.
A skąd te chwile zwątpienia?
Przez ostatnie dziewięć miesięcy ciężko pracowałam nad nagraniem płyty z muzyką Mieczysława Wajnberga. Nagrania, próby i koncerty odbywały się w Sopocie [z Polską Filharmonią Kameralną pod dyr. Wojciecha Rajskiego – przyp. KAW] i niestety przez cały ten okres w Warszawie nie bywałam na tyle systematycznie, żeby trenować i utrzymać się na swoim poziomie. Dodatkowo należy zawsze pamiętać, że jeździectwo to sport dla duetu – koń i człowiek. Mój obecny wierzchowiec jest delikatnym i bardzo temperamentnym koniem, dla którego tak niesystematyczne treningi i brak poświęcenia mu czasu niestety spowodowały problemy w porozumieniu między nami.
Koń się przyzwyczaja do człowieka?
Wydaje mi się, że jak najbardziej, chociaż zależy to od jego charakteru. Najważniejsze w życiu tych zwierząt to rytm dnia, tygodnia.
Oczywiście konie-sportowcy zdecydowanie mają bardziej urozmaicone życie wyjazdami na zawody i treningi, ale jednak utrzymanie jakiegokolwiek schematu i równowagi pomiędzy czasem pracy i odpoczynku jest konieczne. Tak się złożyło, że niestety mój Bizarro kiepsko znosi wolne dni. W międzyczasie wpadłam również na pomysł, jak połączyć profesjonalnie dwie pasje w jeden spektakl i tu też powstał problem – ten koń nie do końca się do tego nadaje. Choć po paru miesiącach treningu widzę znaczną poprawę a przede wszystkim chęć z jego strony do nauki nowych elementów. Może jednak podda się przeróbce na konia teatralno-pokazowego.
Ciekawe połączenie. Do tej pory wydawało mi się, że jazda konna i granie na instrumencie to jednak dwa różne światy...
Na pierwszy rzut oka tak – ale później okazuje się, że wszędzie ważne jest utrzymanie rytmu, wyczucie i cała masa godzin spędzonych na ćwiczeniach.
Przepraszam za takie lakoniczne odpowiadanie, ale właśnie jestem w trakcie ćwiczenia do festiwalu [Energa Sopot Classic Festival – od 3 do 8 sierpnia w Sopocie – przyp. KAW]
Ależ doskonała historia, Pani Antonino! A jak to się stało, że zaczęła Pani współpracę z Polską Orkiestrą Kameralną Sopot – organizatorem festiwalu? Płyta, koncerty...
Wszystko zaczęło się od pomysłu nagrania dzieł Mieczysława Wajnberga napisanych na flet. Szukałam odpowiedniej orkiestry. Tak się złożyło, że maestro Wojciechowi Rajskiemu spodobał się mój pomysł. I tak zaczęła się wspaniała współpraca, z której wyniosłam wiele nauki. To było fantastyczne doświadczenie, które otworzyło mi drogę do prawdziwego świata muzyki klasycznej. Miałam szczęście, trafiając na tak życzliwych ludzi a zarazem utalentowanych muzyków na samym początku trudnej ścieżki zawodowej muzyka.
Zaraz, zaraz. Otworzyło Pani drogę do świata muzyki klasycznej? Do prawdziwego świata? Muzyk mówi coś takiego?
Jasne, że tak! Przynajmniej w moim przypadku cała edukacja była wstępem, zabawą, trochę współzawodniczeniem z innymi. Zawsze rządził mną jakiś schemat, najczęściej wyznaczony przez pedagoga, uczelnie, konkursy. Natomiast po skończeniu studiów okazało się, że ten cały kierat (na który, przyznam się, często narzekałam) był nie bez znaczenia. Ale też nagle okazało się, że grać nie ma z kim, bo każdy ma swoje plany i jest zajęty, nie wiadomo, co tak na prawdę przygotować i zrobić, jaki ustalić plan działania, a przede wszystkim najtrudniejsze: narzucić sobie samej dyscyplinę pracy.
To na czym to otworzenie drogi polegało?
Plan jakiś był, przynajmniej w zarysie: zrobić i nagrać Wajnberga. Ale w międzyczasie brakowało mi kameralistyki, bo po powrocie do Polski ciężko mi było odnowić kontakty z innymi muzykami. I ten świat wydawał mi się trudny, ciężki i nieprzystępny. Były chwile zwątpienia, czy ja na prawdę chcę to robić.
Ale na szczęście mam wielkie wsparcie w mężu i moim tacie (swoją drogą pomysłodawcy nagrywania Wajnberga). Z ich dopingiem postawiłam na swoim, nie poddałam się trudom i jak na razie wszystko się udaje: kontakty się odnowiły, chęci ze wszystkich stron do wspólnego grania są. Czasu troszkę brakuje, ale staram się nie odrzucać żadnych możliwości.
To dobrze, że nie zniechęciła się Pani w zderzeniu z rzeczywistością. To bolączka prawie każdego absolwenta. Gdy kończy się ekonomię, też człowiek zderza się z realiami, które różnią się od wizji roztaczanych podczas studiów.
Niestety tak właśnie jest, w każdej dziedzinie. Zderzenie się z dorosłością jest okrutnym procesem.
A ten Wajnberg skąd się wziął?
Wajnberg wziął się za sprawą II Programu Polskiego Radia. W każdą niedzielę mój tata i śp. mama słuchali porannej audycji. Podczas jednej z nich usłyszeli „Kwiaty Polskie” Wajnberga. Szalenie im się spodobała. Zadzwonili z pytaniem, czy mogłabym znaleźć jego utwór na flet i wykonać.
I co Pani zrobiła?
Kupiłam nuty do 12 Miniatur na flet i fortepian i zagrałam je podczas koncertu dyplomowego w Konserwatorium w Madrycie!
Spodobało się?
Tak! I to właśnie ten hiszpański sukces wykonania Wajnberga zrodził pomysł nagrania płyty z całą jego twórczością fletową! Ciekawe jest również, jak zmieniało się nastawienie ekipy nagrywającej (TACET Productions) i nawet samej orkiestry do tej muzyki. Początkowa wstrzemięźliwość w ocenie zamieniła się w entuzjazm.
Dziś zarówno pan Andreas Spreer, jak pan Wojciech Rajski i cała Polska Filharmonia Kameralna są zwolennikami muzyki Wajnberga i myślę, że będą ambasadorami jego twórczości.
A Pani od razu była nastawiona entuzjastycznie?
A właśnie nie. Moja przygoda z pracą nad tymi dziełami miała podobne początki [śmiech]
I tego Wajnberga usłyszę w Sopocie?
Niestety nie tym razem. Teraz zapraszamy na bitwę muzyczną Vivaldi contra Piazzolla.
Wiem, wiem, ale na bis może chociaż fragment. Niech publiczność pozna to, czym Pani się fascynuje!
Nie wiadomo czy bis będzie!
Jak to – nie wiadomo?
O tym zadecyduje publiczność [śmiech]
Ach tak? To lepiej niech Pani przygotuje ze dwa bisy.
Pomyślę nad tym!
A jak w ogóle Pani podchodzi do koncertu na plaży? Sceneria mało filharmoniczna. A i publiczność pewnie taka bardziej wakacyjna.
Baaardzo mi się podoba ten pomysł. Temperamentem bliżej mi do performansu niż filharmonii, więc w takich sceneriach czuję się bardzo komfortowo. Dodatkowo mam swoją misję życiową – grać tak i to, co przybliży klasykę tej części publiczności, która na co dzień nie ma kontaktu z takim rodzajem muzyki.
No ale akustyka, cisza... Tu tego Pani mieć nie będzie.
Na szczęście Cztery Pory Roku Vivaldiego mają status muzyki prawie popularnej.
Ale proszę nie chodzić na kompromisy. I jak ma Pani coś cennego do podzielenia się z publicznością, to proszę to robić. Owszem, z takiego Wajnberga trzeba by wybrać fragment temperaturą podobny do całego koncertu, ale misja powinna zakładać i to.
Oczywiście! Ale z moich doświadczeń pokoncertowych wynika, że akurat Wajnberg do takiej publiczności również trafił. Z tym wyborem muzyki dla publiczności miałam akurat na myśli mój najnowszy projekt – ASAK, gdzie razem z Andrzejem Karałowem będziemy improwizować i grać muzykę elektroniczną.
Może Pani rozszyfrować skrót i trochę mi o tym projekcie opowiedzieć?
Bardzo chętnie na wszystko odpowiem ale po powrocie do domu – w tej chwili pakujemy się w stajni na wyjazd na zawody do Warki!
Trzymam kciuki! A kiedy są zawody?
W sobotę i w niedzielę.
Dobrze. Będziemy Panią dopingować.
[Kontynuujemy rozmowę po weekendzie]
I jak Pani samopoczucie po zawodach?
Samopoczucie niezłe, choć wszyscy jesteśmy zmęczeni. Zawody udane choć trudne warunki - było bardzo gorąco, konie mieszkały w namiotach - a tam parno jak w szklarni. Zabrakło nam trochę formy fizycznej, żeby niedzielny start był równie udany jak sobotni. Ale to wszystko do dopracowania.
Cieszę się, że humor Pani dopisuje. Praca z końmi shumanizowała prace z instrumentem? Czy to zbyt odważna teza?
Być może nie tyle shumanizowała co shippisowała [śmiech]. Interakcja z końmi pozwala zrozumieć proste uczucia, które nimi powodują – radość i zadowolenie z dobrze wykonanego polecenia, bliskość, złość, frustracje, kaprys – mimo skomplikowanej budowy i struktury muzyki, ostatecznie nami tez powodują takie proste instynkty. Oprócz tego jeździectwo uczy pokory – o ile muzyka jest harmonią człowieka z martwym obiektem, jakim jest instrument, to hippika jest relacją z żywym stworzeniem, które, pomimo moich najlepszych intencji, może zadecydować że dziś to nie będzie ten dzień, w którym wybrzmi harmonia miedzy nami.
Myślę, że teraz nie będziemy doradzać wszystkim muzykom jazdy konnej. Pani wypowiedź ma w sumie głębszy sens – różnorodność doświadczeń ubogaca muzyka. Coś dodaje do jego umiejętności, czy to technicznych, czy interpretacyjnych (co chyba nawet ważniejsze na pewnym etapie rozwoju). Niby oczywista oczywistość, ale znam paru muzyków, którym jeszcze cały czas się wydaje, że najważniejsza jest muzyka, innych zainteresowań nie mają.
Muzyka jest tak rozległym zainteresowaniem, że wcale im się nie dziwię!
Niby tak, ale jednak żeby mieć coś muzycznie do powiedzenia – nie tylko do zagrania – potrzeba doświadczeń. Albo trzeba mieć bardzo bogate życie wewnętrzne.
To prawda. Na cale szczęście ja na razie spotkałam się tylko z takimi muzykami!
Jeśli już o "takich" muzykach mowa, to proszę opowiedzieć o najnowszym projekcie muzycznym. Wspomniała Pani i urwałyśmy rozmowę, bo jechała Pani na zawody.
ASAK – czyli Antonina Styczeń Andrzej Karalow. Projekt integrujący nasze klasyczne spojrzenie i wykształcenie muzyczne z nowoczesną muzyką elektroniczną i improwizowaną. Chcemy zaprezentować nasz własny styl twórczy, otwierający się na polaczenie tych dość skontrastowanych światów muzycznych.
Czyli projekt, który trudno jeszcze do końca zdefiniować. Ciekawe. Tylko w wersji live, czy będziecie go utrwalać dla potomnych?
Na razie to projekt tajemnica. Efekty można będzie ocenić już wkrótce. Planujemy koncertować i nagrywać.
Ale to taka tajemnica nie do publikacji, czy tajemnica-zachęta dla słuchaczy?
Tajemnica – zachęta, zdecydowanie! Mamy nadzieje, że praca pójdzie szybko i już na przełomie jesieni/zimy będziemy mogli pochwalić się efektami!
Życzę powodzenia i widzimy się na koncercie!
Do zobaczenia!