Piotr Turkiewicz: traktuję kolejny festiwal, jakby miał być tym ostatnim [rozmowa o Jazztopad Festival 2023 ]

-
15.11.2023

Festiwal jazzowy, nawet ten najbardziej hołdujący improwizacji, z perspektywy organizacyjnej improwizacją stać nie może. Wielomiesięczne negocjacje z artystami, zwieńczone coroczną prezentacją najciekawszych postaci rodzimej sceny jak i powszechnie szanowanych ikon gatunku, pracujących nad programami specjalnymi i premierami, a następnie spięcie ww. w koncepcyjnie spójny program, wymaga drobiazgowych przygotowań. O ile to jednak uniwersalna zasada, przypadek wrocławski potrzebuje dodatkowej ingrediencji w postaci twórczej synergii na styku organizator-twórca-publiczność. O potrzebie budowy pogłębionej relacji pomiędzy publicznością, artystą i jego muzyką, celebracji dwudziestoletniej historii Jazztopadu opowiadał dyrektor artystyczny festiwalu, Piotr Turkiewicz.

Przed nami dwudzieste urodziny Jazztopadu, którego dyrektorem artystycznym zostałeś w 2008 r. Zapytam o moment, kiedy powierzono Ci tę rolę. Czy zadania, które postawiła przed Tobą dyrekcja ówczesnej Filharmonii Wrocławskiej, ale i cele, które sam wtedy sobie wyznaczyłeś, zostały zrealizowane? Twórczo rozwinięte? A może zupełnie nowe plany są już wypełniane?

 

Piotr Turkiewicz: Zawsze można zrobić więcej i lepiej. Generalnie trudno mnie zadowolić. Ani wtedy, ani dziś nie zobaczysz u mnie mnie popadania w samozachwyt. Nie. Ale faktem jest, że udało się zrobić dużo. To, co wydarzyło się po drodze, wydawanie płyt, edycje zagraniczne Jazztopadu – nie myślałem o tym w takiej skali, kiedy zaczynałem pracę. Założenie było proste: to miał być po prostu niezły festiwal. Rozwinięcie idei przyświecającej mu w momencie formowania przez ekipę ówczesnej Filharmonii Wrocławskiej. Z pierwotnego szkieletu zachowałem to, że nieprzerwanie pojawiają się nań projekty zakładające współpracę zapraszanych artystów z zespołami NFM-u. Natomiast cała reszta mocno się rozwinęła. Ostatnio w mediach społecznościowych przypominamy edycje Jazztopadu sprzed lat. Pierwszą, za którą odpowiadałem jako dyrektor artystyczny, była ta w 2008 r. Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że miała ona mocny posmak DIY, chociażby na poziomie identyfikacji wizualnej – logotyp festiwalu wymyślałem z bratem, sam natomiast opracowałem plakat i przyznaję, mocno się zestarzał – ale to jeszcze mocniej uświadamia, jak dużo od tego czasu w wielu kwestiach się zmieniło. Natomiast line-up? Kenny Wheeler, Manu Katché, Andy Sheppard, Piotr Damasiewicz... Myślę, że po piętnastu latach w tym względzie nie ma się czego wstydzić. Oczywiście, skala tamtego festiwalu była dużo mniejsza, ale idea bliskości i wspólnoty zaczynała być już widoczna. Od zawsze miałem też listę marzeń artystów, których chciałbym zaprosić. Właściwie prawie wszyscy się u nas pojawili. Ci, którzy do nas nie dotarli, albo odeszli, albo przestali grać. W ostatnich latach wokół Jazztopadu skupiła się też grupa artystów, którzy byli i nadal są z nami. Fakt, że zbudowaliśmy tak unikalne relacje, cieszy mnie szczególnie.

 

W takim razie zapytam o zeszłoroczny Jazztopad. Skoro zawsze czujesz pewien niedosyt, z czego nie byłeś zadowolony?

 

W zasadzie... spośród wszystkich dotychczasowych edycji z poprzedniego festiwalu byłem najbardziej zadowolony. Wydarzyło się mało rzeczy, które w sensie artystycznym pozostawiły we mnie poczucie rozczarowania. Były takie koncerty, ale jeśli chodzi o nastrój, klimat wytworzony przez społeczność festiwalu, myślę, że jak do tej pory osiągnęliśmy absolutny szczyt. W skali 1–10 poprzedni festiwal oceniam na mocne 8+.

 

W słowie wstępnym towarzyszącym programowi 20. Jazztopad Festivalu podkreślasz potrzebę celebracji bliskości, wspólnoty i przyjaźni. Przypomina mi się koncert angolskich muzyków z Nguami Maka, euforyczne zachowanie publiczności w jego trakcie, ale też to, co działo się w foyer Sali Czerwonej w NFM w listopadzie minionego roku – publiczność żywo dyskutująca po występie, spieszącą z pytaniami i gratulacjami do dyrektora artystycznego, dzielącego się z na gorąco swoimi spostrzeżeniami. Jakie głosy w kontekście poprzedniej edycji szczególnie zapadły Ci w pamięci?

 

Najmocniejsze relacje nawiązywane są podczas koncertów w mieszkaniach. To festiwalowa formuła, która bardzo się sprawdza, wciąż jest świeża. Od paru lat wracamy do pewnego mieszkania na Karłowicach, ze względu na unikalny nastrój przynależny tej przestrzeni. Pojawiła się tam m.in. ekipa z Angoli, ale i Michiyo Yagi i Hamid Drake. Nie wiem jak, ale to spotkanie przerodziło się w szaloną imprezę taneczną. Mnóstwo ludzi do mnie podchodziło, przyznając, że nie mają okazji, by w ciągu roku tak zbliżyć się do artystów. I festiwalu. A ten, organizowany przez tak poważną instytucję, mógłby dystansować się od publiczności, nadal wypełniając swoją misję. Na szczęście ta namacalna wspólnotowość była niesamowicie odczuwalna w minionym roku. Publiczność też cieszyła się możliwością przebywania z oklaskiwanymi wcześniej na scenach NFM-u artystami w naszym klubie festiwalowym, Mleczarni. To bardzo inspirujące głosy. Dla mnie, ale i artystów. Ta pozytywna koegzystencja sprawia, że jeżeli nie mam dostępu do kogoś, kogo chciałbym zaprosić do Wrocławia, wystarczy, że poproszę o kontakt artystę goszczącego u nas w przeszłości i wtedy błyskawicznie otwierają się nowe możliwości. To wszystko naczynia połączone.

 

Jazztopad od wielu już lat nie ogranicza się do tylko przestrzeni NFM. To nie jest też festiwal zawieszony w kilkudniowej próżni, ale promieniuje w czasie i przestrzeni. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że początkiem tegorocznego była jego siódma nowojorska edycja satelicka? To w czerwcu zainaugurowano wydarzenie, które swoje rozwinięcie otrzyma w listopadzie we Wrocławiu?

 

Tak. Zresztą to co dzieje się w Nowym Jorku mocno ewoluuje. Na początku programowaliśmy jedno- lub dwudniową sytuację koncertową, która właściwie była bardziej przygodą dla nas i muzyków wcześniej nie mających sposobności, by tam wystąpić. A po siedmiu edycjach nagle robi się poważny festiwal, który zostaje zauważony. Po raz pierwszy pojawia się duża zapowiedź w „The New York Times”. To ważne, bo niezmiernie rzadko dochodzi do czegoś takiego, zwłaszcza biorąc pod uwagę wydarzenia nie wywodzące się z Londynu, Berlina czy innego miasta od lat już wyraźnie zaznaczonego i rozpoznawalnego na kulturalnej mapie świata. To osiągnięcie generuje dużo nowych wyzwań.

Może dlatego co roku mam podobne podejście – traktuję kolejny festiwal, jakby miał być tym ostatnim. Staram się więc, by był jak najlepszy. Wiadomo, że w całym tym procesie jest dużo różnych wyzwań: finansowych czy organizacyjnych, ale kiedy dzieją się takie rzeczy jak w Nowym Jorku, gdzie mieliśmy świetną frekwencję, wszystko odchodzi w niepamięć. Zresztą to akurat jest zastanawiające. Znam to miasto i wiem, że ewentualna klapa wcale nie oznacza, że festiwal bądź koncert jest zły. To miasto, w którym nieustannie dzieje się coś ciekawego, publiczność ma wybór. Dlatego formuła festiwalu w Nowym Jorku się zmienia. Program robi się bogatszy. Równowaga pomiędzy polskimi, a zagranicznymi artystami też jest coraz większa. Nie można oczekiwać, że na koncert szerzej nieznanych polskich artystów przyjdzie kilkaset osób. To praktycznie niewykonalne. Dziś edycja nowojorska coraz mocniej zbliża się do tej wrocławskiej. Kiedyś premiera była we Wrocławiu, a później część projektów była pokazywana w Nowym Jorku. Teraz nieco to odwróciliśmy – zaznaczenie tego, że światowe prawykonanie odbędzie się w Stanach jest bardzo istotne dla nowojorskiej prasy i tego, by festiwal został globalnie zauważony. Nie mówię, że to trwała tendencja, ale tegoroczna premiera pierwszej części zamówienia dla Lutosławski Quartet odbyła się w National Sawdust. To piękna sala, w której zgromadziło się mnóstwo ludzi. Zresztą każda z tych nowojorskich lokalizacji wyzwala duże emocje. Marcin Markowicz podczas finału w David Rubenstein Atrium w Lincoln Center słusznie zauważył, że występ we współczesnej Mekce jazzu, w sąsiedztwie Metropolitan Opera, bycie w tym miejscu zauważonym i docenionym przez publiczność to nie lada wyzwania. I ja coraz bardziej zdaję sobie z tego sprawę.

Chcieliśmy, aby podobnie jak wrocławska, nowojorska edycja Jazztopadu była widoczna w mieście. Stąd różnorodność miejsc. Oprócz premier wydarzyły się też koncerty w mieszkaniach. Ich odbiór był wspaniały. Graliśmy m.in. na Harlemie gdzie dołączyli do nas artyści, którzy choć nie figurowali w tegorocznym line-upie, to jednak na tyle zżyli się z festiwalem, że chcieli przyjść, pobyć i pograć z nami.

 

Jak namówiłeś Craiga Taborna, by przygotował premierową muzykę dla wrocławskiego festiwalu, dla Lutosławski Quartet? Kompozycję Luminous Grid, którą w całości usłyszymy w listopadzie w NFM. Jak Taborn podszedł do materii koncertowego work in progress? Od razu się zapalił?

 

Zacznę od małej dygresji. Nie chcę nadużywać tego słowa, bo rzadko to robię, ale dla mnie Taborn to geniusz. Absolutny. Jeśli chodzi o komponowanie, solową pianistykę, improwizowanie to jeden z moich ulubieńców. I faktycznie, on się zapalił, tylko potem zdążyły minąć całe trzy lata...

To nieprawdopodobnie miły, skromny człowiek, który jest bardzo zajęty i stąd proces twórczy trwał naprawdę długo. Ruszył kiedy miałem okazję spędzić z nim trochę więcej czasu, a było to dwa lata temu w Berlinie, gdy występował w duecie z Kris Davis. Lubię bezpośrednio pracować z artystami, przez lata przynosiło to owoce, ale w tym przypadku to było wyzwanie. Musiałem uzbroić się w cierpliwość, wynagrodzoną tym, co wydarzyło się w czerwcu w Nowym Jorku, a przecież to była dopiero pierwsza część. Całość już niebawem u nas i liczę, że będzie przepięknie. W National Sawdust rozpoczęliśmy program od występu solowego Taborna, później dołączył do niego Ksawery Wójciński. Zagrali set w duecie, na koniec była premiera. Różne składy i orbity muzyczne. To jeden z takich pianistów, którzy zawsze mnie zaskakują. Wydaje się, że wiesz, co wydarzy się za chwilę, a on gra tak, że wszystko rozwija się w kompletnie innym kierunku. To wielka przyjemność, frajda i zaszczyt pracować z twórcami, którzy mają już uznany status i dorobek, a mimo to poświęcają czas i siebie, tworząc nową muzykę dla Jazztopadu. To bezcenne.

 

W tym kontekście trzeba wręcz przypomnieć credo Agnes Martin, której obrazami inspirował się Taborn, komponując Luminous Grid: „dzieło sztuki jest reprezentatywne dla naszego oddania życiu”. To będzie improwizacja na fortepianie do muzyki stworzonej dla kwartetu smyczkowego. Sytuacja z gatunku tu i teraz. Natomiast znamy już plan tego, co wydarzy się podczas inauguracji dwudziestej edycji Jazztopadu. Jubileuszowy festiwal pomyślany został klamrowo. To miała być celebracja urodzin mistrzów, z wrocławskim festiwalem związanych szczególnie. Koncert z okazji dziewięćdziesiątych urodzin Wayne’a Shortera miał tę edycję zainaugurować, osiemdziesiąte piąte urodziny Charlesa Lloyda miały zaś ją wieńczyć. Stanie się jednak inaczej. Zaczynamy od pożegnania jednej z największych ikon jazzu, ale nieobleczonego kirem żałoby.

 

W zamyśle rzeczywiście miał być to koncert dedykowany Wayne’owi Shorterowi w dziewięćdziesiątą rocznicę jego urodzin. Idea tego wydarzenia narodziła się trzy lata temu, a u zarania legły rozmowy prowadzone z Danilo Pérezem, pianistą Shortera w słynnym kwartecie. Niestety, w marcu nastąpiło to, czego wielu się spodziewało... Program Tribute to Wayne Shorter osnuty został wokół symfonicznej działalności wielkiego tenorzysty. Zależało mi, aby pokazać jego talent w tworzeniu muzyki na rozbudowane składy, co nie jest oczywistym hołdem.

U boku NFM Filharmonii Wrocławskiej prowadzonej przez Clarka Rundella pojawi się plejada jego najbliższych współpracowników.

 

Muzyków, którzy towarzyszyli mu w różnych dekadach, począwszy od lat 1980 i płyt Phantom Navigator oraz„Joy Ryder przez okres tzw. Footprints Quartet po ostatnie trasy zwieńczone występem w ramach Detroit Jazz Festival.

 

Tak. Będzie esperanza spalding, z którą pracował w ostatnim czasie nad operą Iphigenia. Danilo Pérez i John Patitucci, muzycy wspomnianego przez ciebie kwartetu, którzy grali z nim przez dwadzieścia lat. Terri Lyne Carrington, która bardzo często zastępowała w tej konfiguracji Briana Blade’a. Będzie też Ravi Coltrane. Ciekawe, jak udźwignie kolejne starcie z saksofonową legendą, tym razem nie swojego ojca, a Wayne’a Shortera? Dla niego to też będzie ważny koncert.

Biorąc pod uwagę ostatnią działalność Shortera jako twórcy, skupioną na pisaniu muzyki nie na składy jazzowe, naturalnym było podążenie w takim kierunku. Szczególnie esperanzie zależało, aby projekt zyskał taki wymiar. Dlatego absolutnie nie podpisuję się tutaj jako autor pomysłu, bardziej jako osoba, która rozpoczęła te rozmowy. Zostawiłem też wolność doboru repertuaru i ostatecznego składu. Tak to mniej więcej powstawało. Aby w ogóle można było zrealizować ten projekt, potrzebowaliśmy dodatkowych koncertów w Europie. I tak oprócz Wrocławia, Tribute to Wayne Shorter w tym składzie personalnym pojawi się w Hamburgu, a potem w Londynie. Na miarę Europy będzie to więc dość ekskluzywna sytuacja.

 

Znamy już program tego koncertu. Złożą się nań utwory z lat 80., 90., suita operowa Iphigenia też zostanie zaprezentowana. To nie były wizytówki repertuarowe saksofonisty. Taką w przypadku Jazztopadu jest za to od lat eklektyzm, będący jego ponadgatunkową definicją. Przełamywanie barier stylistycznych najmocniej uwidoczni się w sobotę. W NFM usłyszymy wtedy dwa sekstety, kanadyjsko-szwedzki Like the Mind oraz australijsko-koreański Hand to Earth, tu dodatkowo z akcentem polskim (udział Amalii Umedy). Zacznijmy od Like The Mind. Na opublikowanym przez grupę debiutanckim Live at Fylkingen odnajdziemy zdecydowanie awangardowo brzmiący materiał grupy dowodzonej przez skrzypaczkę Maredith Bates, powracającej po kilku latach do Wrocławia. Tak też będzie wyglądał ten koncert?

 

Projekt Like The Mind premierę miał podczas Vancouver International Jazz Festival. Byłem na tym koncercie, stąd też pomysł, aby zaprosić Meredith i jej grupę do Wrocławia. Zresztą międzynarodowe twórcze partnerstwo pomiędzy Vancouver a Wrocławiem trwa już przeszło dekadę. Zależało mi na tym, aby je kontynuować, ale też chciałem mieć pewność, że skoro przyjedzie tak mocna, zaprawiona w improwizacji ekipa, będzie ona dostępna we Wrocławiu na weekend – zarówno jeśli chodzi o występy w mieszkaniach, jak i specjalne sety koncertowe w Mleczarni.

W Like The Mind ważną postacią jest Peggy Lee, wiolonczelistka, ceniona instrumentalistka na scenie kanadyjskiej i australijskiej, gdzie od jakiegoś czasu mieszka. Natomiast Lisa Ullén, Lisen Rylander Löve jak i Emma Augustsson to znakomite artystki i każda z nich właściwie mogłaby przyjechać ze swoim zespołem. Co wydarzy się na koncercie? Myślę, że nie należy nastawiać się tylko na brzmieniowa żonglerkę, która uchwycona została w Sztokholmie. Zestawienie tego składu z tym, co wydarzy się w drugiej części wieczoru będzie ciekawe i nie chciałbym z góry tego szufladkować.

 

Jazztopad od lat wyróżnia się sięganiem do muzyki zakorzenionej w odległych zakątkach świata, niekoniecznie kojarzonych z jazzem. Tak jest w przypadku albumu Hand to Earth, przynoszącego mariaż aborygeńskiej akustycznej tradycji in crudo z wysublimowaną elektroniką. Słyszymy to na ww. albumie sygnowanym przez Petera Knighta i jego Australian Art Orchestra. To na tyle unikalny materiał, że już odegrany w stosunku 1:1 wzbudzi emocje. Jeśli zaś pojawi się coś więcej, będzie to z pewnością wydarzenie. Jakie były okoliczności zaproszenia tego niecodziennego składu?

 

Na pewno będzie więcej! Ale po kolei. To otwarcie współpracy pomiędzy Jazztopadem a Melbourne International Jazz Festival. Po raz pierwszy pracujemy przy wspólnym zamówieniu, którego wynikiem jest ten projekt i zaproszenie doń Amalii, która 28 października wystąpiła w Australii. To zresztą będzie premiera The Crow, nowego wymiaru tej muzyki, poprzedzonego researchem Petera Knighta, podróżującego do serca Australii, gdzie odkrył braci Daniela i Davida Wilfredów. Nadzwyczaj rzadko tego typu doświadczenie jest możliwe do przeżycia w sytuacji koncertowej w Polsce.

 

Pieśni manikay przekazywanych z pokolenia na pokolenie drogą werbalną w języku plemienia Yolngnu doświadczyć można za sprawą klipów zrealizowanych do tej płyty. Kiedy bracia Wilfredowie tworzą gardłową wokalizę, do której harmonie dośpiewuje Koreanka Sunny Kim, odnajdujemy się w sytuacji, w której, o dziwo, tak z pozoru różne tradycje muzyczne absolutnie ze sobą współgrają.

 

W poprzednich latach kładłem duży akcent na muzykę koreańską i artystów z Korei się wywodzących. Wtedy też na niwie artystycznej dostrzegłem wiele powiązań pomiędzy Koreą a Australią. Dla Petera, tworzącego ten skład, musiało to być nad wyraz oczywiste. To improwizacja, która naturalnie się tutaj układa. Amalię zaś śledzę od dłuższego czasu, pojawiła się już zresztą w przeszłości na Jazztopadzie. Kiedy zaproponowałem ją do tego składu, bardzo szybko jej pomysły spotkały się z akceptacją. Sytuacja wrocławska będzie nową wersją tego projektu. Oznacza to, że usłyszymy sporo nieprezentowanych… trudno to nazwać kompozycjami, to raczej czerpanie z pieśni Aborygenów, które nie wybrzmiały jeszcze na albumie czy koncertach... Trzy dni prób w Australii, a trzy tygodnie później wszystko zabrzmi we Wrocławiu. W Sali Głównej, w nieco innym, kameralnym układzie publiczności, usłyszymy zupełnie różne sety. Ta ekipa również pojawi się podczas pierwszego festiwalowego weekendu we wrocławskich mieszkaniach.

 

Peter Knight zakochany jest w muzyce polskiej, Tomasza Stańki zwłaszcza. Nie wiem natomiast jak duży szacunek Matylda Gerber ma do jazzowej tradycji, ale biorąc pod uwagę jej działalność w Ślinie chociażby, ciężko było ją podejrzewać o takie sympatie. Tym bardziej intryguje, że to ona poprowadzi Dawno temu w Nowym Orleanie. Czego należy się spodziewać pomiędzy niedzielnymi a wtorkowymi przedpołudniami?

 

Ideą było włączenie dodatkowych działań edukacyjnych w program festiwalu. Zależało nam, aby stworzyć narrację, z której dowiemy się, kiedy powstała muzyka nazywana jazzową, improwizowaną. To prawda, że trudno powiązać Matyldę Gerber z Nowym Orleanem, ale tym bardziej powinniśmy być ciekawi tego, co się wydarzy. Kiedy zaproponowałem jej udział, wydawało mi się, że odmówi, nie będzie zainteresowana. Było jednak zupełnie odwrotnie. Ale przecież często tak jest, że muzycy grający free, posługujący się językiem awangardy, doskonale znają historię jazzu. Zdają sobie sprawę z doświadczeń, które doprowadziły ich do przekraczania własnych granic. Są świadomi, jakie przeobrażenia potrzebne były w muzyce, aby dziś mogli tak właśnie grać.

Ciekawy jestem, jak to zostanie poprowadzone? Wiemy, że takie działania cieszą się bardzo dużym zainteresowaniem, ale zawsze towarzyszą im pewne napięcie związane z niepewnością tego, co się wydarzy.

 

W kontekście edukacji przychodzi mi też na myśl Piotr Damasiewicz czy Maciej Obara – to reprezentanci pokolenia artystów, które wzrastało wraz z Jazztopadem. Zarówno festiwal, jak i oni mogą się chlubić tym, że ta wspólna historia tak się układa.

 

Mam nadzieję, że tak. W jakiś sposób współpraca, jaką, zwłaszcza na początku, nawiązywałem z młodymi artystami, okazywała się owocna. Hadrony Piotra Damasiewicza, za które dostał Fryderyka. Zamówienie u Nikoli Kołodziejczyka, który był wtedy bardzo młodym muzykiem...przecież i on za jazztopadowy utwór Chord Nation nagrodzony został Fryderykiem. Nie zapominajmy też o Mateuszu Rybickim, Zbigniewie Kozerze. Ich Sundogs to zaprawieni w improwizowanych bojach muzycy, którzy grają w Mleczarni i nie tylko tam. Maciek Obara to flagowy przykład tego, jak Jazztopad przełożył się na rozwój karier niektórych artystów. Powstanie kwartetu Maćka całkowicie związane jest z festiwalem. W ramach projektu Take Five Europe poznał on muzyków z Norwegii, z którymi do dziś pracuje.

Trzeba byłoby też z nimi porozmawiać, jak dziś to odbierają, ale osobiście wydaje mi się, że w historii festiwalu było to bardzo ważne. Zresztą w ogóle się nie wstydzę tego, że od wielu lat zapraszam co jakiś czas tych samych artystów. To nie jest brak pomysłów, ale pogłębianie relacji, również artystów z publicznością. To sprawia, że nasze więzi są na tyle silne, że możemy pielęgnować wspólną historię. Nawet w przypadku Charlesa Lloyda jego pierwsza płyta po podpisaniu kontraktu z Blue Note Wild Man Dance była nagraniem z Jazztopadu. Pierwsza płyta polskiej orkiestry symfonicznej (Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Wrocławskiej – obecnie NFM Filharmonia Wrocławska) wydana przez ECM to też nasze zamówienie. Jak również And The Sky Was Coloured With Waterfalls And Angels Terje Rypdala. Te wątki warto zaznaczyć w kontekście dwudziestolecia festiwalu.

 

Rozmawialiśmy już o sztuce połączonej z improwizacją, edukacji, pora więc na muzykoterapię. aA grain of Earth, debiutancki album Marty Warelis, pianistki improwizatorki, to muzyka o głębokim posmaku eksperymentu. Perkusista Frank Rosaly i jego różne muzyczne wcielenia, takie jak Shitty Sons, to z kolei witalny puls. Duet przygotowuje premierę, muzyczną medytację, która wymagać będzie od nich innego spojrzenia na umiejętności wykonawcze i interpretacyjne?

 

Marta Warelis w Polsce nie jest znana. Kiedy przeniosła się do Amsterdamu, zaczęła robić poważną europejską karierę. Teraz jest właściwie artystką rozchwytywaną. Nie tylko jako solistka. Udziela się przecież w kilku składach, gra też z Dave’em Douglasem w jego nowym kwintecie, wchodząc głębiej w jazzowy idiom. Do tej pory jednak nie została zaproszona na koncert w naszym kraju. To było dla mnie szokujące. Tym bardziej, że jako artystka będąca obecnie na ustach wielu krytyków czy osób programujących, spędziła niegdyś sporo czasu we Wrocławiu. Jeśli chodzi o medytację, zaproszenie Marty i Franka związane jest z ich fascynacją alikwotami, tym co dzieje się w dźwięku poza czystą grą na instrumencie. W takim wymiarze ten koncert będzie poprowadzony. Możemy spodziewać się minimalistycznej wersji tego, co robią na co dzień, skupionej na styku sytuacji harmonicznych, skoncentrowanych na brzmieniu, możliwościach artykulacji dźwięku poza klasycznym podejściem do grania na instrumencie. Efekt finalny? O tym przekonamy się na koncercie. Powiem tylko, że kiedy zacząłem rozmawiać z Martą, okazało się, że temat koncertów w nieklasycznym wymiarze, medytacja i muzykoterapia są jej bardzo bliskie. Podobnie Frankowi, z którym pracowała w Amsterdamie. Będzie to więc sytuacja nad wyraz organiczna.

 

W roku minionym prestiżowy „DownBeat” zaliczył Martę Warelis do najbardziej wszechstronnych, odważnych i utalentowanych muzyków europejskiej sceny improwizowanej. A Artystą Roku w ankiecie krytyków tegoż pisma ogłoszony został Charles Lloyd, natomiast Terri Lyne Carrington uhonorowana została statuetką Grammy. Innymi słowy ważne i intrygujące swą postawą twórczą nazwiska znalazły się w tegorocznym line-upie. To chyba nie przypadek?

Niespecjalnie śledzę te wszystkie statystyki, ankiety. Takie zestawienia i tak zawsze pojawiają się po festiwalowych ogłoszeniach. Ale to miłe, kiedy kolejne edycje okazują się być skorelowane z nagrodami, nominacjami, potwierdzającymi, że moje obserwacje z ostatnich lat czasami pokrywają się z tym, co na świecie myśli się o ważnych artystach.

 

Są też niespodzianki i zaproszenia nieoczekiwane. W piątkowy wieczór w Mleczarni pojawi się /kry, skład o którym wiadomo niewiele. Może za wyjątkiem tego, że na debiutanckim albumie austriackie trio porusza się na pograniczu jazzu, rocka i dość agresywnej elektroniki. Jak na nich wpadłeś?

 

Ich obecność jest pokłosiem odkrycia Mony Matbou Riahi, klasycznie wykształconej irańskiej klarnecistki, która dzień później pojawi się też w ramach Melting Pot Made in Wrocław. Wydawałoby się, że to młoda artystka i dopiero rozpoczyna swoją karierę. Ale jeśli uważnie popatrzysz na jej dotychczasowy dorobek, to okaże się, że zdążyła już nagrać płytę dla ECM, o której chyba wciąż mało osób wie. Zaczęło się więc od Mony i od obsady składu biorącego w tym roku udział w Melting Pot. Ale /kry to też młoda generacja muzyków, a Mleczarnia to miejsce specyficzne na mapie Jazztopadu, gdzie zawsze staram się pokazać coś, co nie do końca mogłoby się sprawdzić w Sali Czerwonej NFM. To zespół, który idzie w stronę nowej fali muzyki improwizowanej, łącząc przeróżne stylistyki.

 

Pozostając w podobnym nurcie: zamiast odwołanego i przeniesionego na kolejny rok koncertu Samory Pinderhughesa w pierwszą jazztopadową niedzielę zobaczymy Petter Eldh’s Projekt Drums?

 

Tak. Tym razem Peter powróci na czele kwartetu. Obok znanego już wrocławskiej publiczności Otisa Sandsjö usłyszymy tam Jamesa Maddrena. To perkusista, którego nad wyraz melodyjny, a jednocześnie bardzo energetyczny styl od lat ceniony jest nie tylko w berlińskim środowisku jazzowym. Na wydanym przed dwoma laty Projekt Drums Eldh daje dowód producenckiego przywiązania do ciężkich beatów i nieco psychodelizujących brzmień, ale sercem tego składu jest perkusja, jej nieco nerwowa maniera nie pozwala usiedzieć spokojnie na miejscu. To na pewno będzie bardzo klubowe granie, stąd też pomysł na koncert na stojąco.

Ten pierwszy weekend taki właśnie będzie, niespokojny. W sobotę zaczynamy awangardowo, przeplatając muzykę improwizowaną elementami etnicznymi, w niedzielę zaś dominować będzie beat i groove.

 

Wracając do Melting Pot Made in Wrocław, który już na stałe wpisał się w profil Jazztopadu: ponownie ujrzymy skład międzynarodowy (Mona Matbou Riahi , Louise van den Heuvel, Camila Nebbia, Tuva Halse, Hubert Zemler) posługujący się uniwersalnym językiem nieskrępowanej improwizacji. Czy ten kwintet miał już okazje się spotkać? Ma już za sobą sceniczną premierę?

 

Tak, a wydarzyło się to podczas tegorocznego Saalfelden Jazz Festival gdzie po raz pierwszy zagrali wspólnie. Każda improwizacja jest inna, ale ten sierpniowy występ był bardzo dobry. Zaryzykuję, że był chyba jednym z najlepszych jeśli chodzi o Melting Pot. Byliśmy uszczęśliwieni, a używając liczby mnogiej, mam na myśli partnerów, którzy dobierają artystów do tego projektu (Handelsbeurs, Jazzfest Saalfelden, Jazzfest Berlin, National Jazz Scene i Jazztopad Festival). Jego formuła też nieco się zmieniła. Przed laty koncerty odbywały się tylko we Wrocławiu. Obecnie Melting Pot to pięć koncertów w Europie, jeden skład gra na pięciu rożnych festiwalach i to po prostu działa. To inna perspektywa dla muzyków, otwierających się na nowe znajomości oraz funkcjonowanie na rynku muzycznym, co może zaprocentować w przyszłości. Zagrali w Austrii, na początku listopada pojawią się w Berlinie, a potem w połowie miesiąca na Jazztopadzie. I tu zgranie będzie większe, ale każdy z tych koncertów siłą rzeczy będzie zupełnie inny. Tu nie ma żadnych nut, nie ma więc obaw o brak świeżości.

 

To wydarzenie odbędzie się w foyer NFM-u. Przestrzeń nieco nietypowa, podobnie jak i tzw. estrada w odwróceniu, bo w takiej konfiguracji w Sali Głównej uczestniczyć będziemy w koncercie m.in. Jakoba Bro. Co to za pomysł?

 

Od jakiegoś czasu nie jestem zwolennikiem klasycznego układu sal koncertowych, z wyodrębnioną sceną i publicznością. Taki sposób pokazywania, uczestnictwa w koncercie jest dla mnie coraz mniej ekscytujący. Zależy mi, aby muzyka tworzona była w oparciu o ludzką energię, jej cyrkulację, ponad skostniałymi podziałami sformalizowanej przestrzeni. Estrada w odwróceniu temu przeciwdziała. W powstałym półokręgu wszyscy będą blisko siebie. A to sprawi, że muzyka będzie mogła wybrzmieć w pełni akustycznie, artyści zaś znajdą się wśród publiczności, której wręczony zostanie klucz do współtworzenia niepowtarzalnej improwizacji. Będzie intymnie, troszkę inaczej, ale każdy będzie miał szansę poczuć się częścią wspólnoty, na której tworzeniu najmocniej przecież nam zależy.

 

W sobotę i niedzielę, podczas weekendu zamknięcia, wątek związany z gitarą wydaje się być tym wiodącym. Zobaczymy wspomnianego już Jakoba Bro, Avę Mendozę, Marvina Sewella. Zacznijmy od Jakoba Bro, który przyjedzie do nas z materiałem z albumu Returnings. Dlaczego właśnie ta muzyka, a nie z Once Around The Room, albumu poświęconego pamięci Paula Motiana, co w pewnej mierze wiązałoby się też z hołdem, który wcześniej złożony zostanie Wayne’owi Shorterowi?

 

To na pewno nie będzie tylko i wyłącznie prezentacja tego albumu. Myślę, że Jakob wraz z Marilyn Mazur i Arve Henriksenem, który zastąpi mającego problemy zdrowotne Palle Mikkelborga, sięgną do materiału z innych płyt. Być może zaprezentowane zostaną też nowe kompozycje? Od początku była mowa, aby nie był to tylko i wyłącznie koncert polegający na odegraniu materiału studyjnego. Tytuł tego wydarzenia to pretekst i tyle na razie mogę zdradzić. Jakob Bro jest na szczycie listy artystów, których słucham. Do tej pory nigdy nie gościł na Jazztopadzie. Podobnie jak Craig Taborn i Marta Warelis. Ale faktycznie, gitary będzie sporo. Jakob Bro spotka się też na scenie z Charlesem Lloydem.

Lloyd przyjedzie z Sewellem, a więc de facto dwóch gitarzystów pojawi się w tegorocznym finale. Będzie też Ava Mendoza, świetna amerykańska wokalistka i gitarzystka, którą usłyszymy w Mleczarni. To improwizatorka czerpiąca mocno z rockowej stylistyki, często współpracuje też z Hamidem Drakiem. We Wrocławiu zaprezentuje materiał m.in. ze swojej płyty New Spells.

W odniesieniu do tego, co w ostatni weekend wydarzy się poza budynkiem NFM-u i rezonować będzie nie tylko na artystów, pamiętajmy jeszcze o improwizowanych koncertach w mieszkaniach prywatnych – Marta Warelis i Frank Rosaly zostają z nami do końca festiwalu i wezmą w nich udział, podobnie Ava Mendoza, /kry oraz Jakob Bro – jak zawsze to, co w NFM-ie jest bardzo ważne, ale równie interesują mnie sytuacje dziejące się poza gmachem głównym.

 

Charles Lloyd gościł nieraz na Jazztopadzie i nie wymaga specjalnej rekomendacji. Jak czytamy na jego oficjalnej stronie: „głębia jego ekspresji znajduje odbicie w życiowym doświadczeniu”. Piękne słowa, ale czy rzeczywiście Twoim zdaniem Lloyd brzmi tak dobrze jak nigdy wcześniej?

 

Trudno się trochę do tego odnieść. Na pewno brzmi inaczej. Porównując muzykę, którą tworzył w kwartecie przed dziesięcioma laty, z ostatnimi płytami nagranymi w trio, jest zdecydowanie bardziej zanurzony w bluesie. A skoro blues jest bardzo mocno odczuwalny, wniosek jest taki, że Lloyd wrócił do korzeni. Jego trzy zeszłoroczne płyty nagrane dla Blue Note są mocno stonowane, a mimo to głębia jego dźwięku i frazowania jest niesamowita. Nie chce zapeszać, ale jest w pełni sił i w świetnej formie. Przyznam, że nieco czasu zajęło mi przekonanie go, by zagrał z Jakobem, ale na szczęście zgodził się i to wydarzy się po raz pierwszy we Wrocławiu. Bardzo mnie to cieszy.

 

Lloyd, mimo że w ostatnich latach kilkukrotnie uhonorowany został w Stanach Zjednoczonych, chociażby Jazz Masters Award, chyba nadal jest artystą niestawianym w pierwszym rzędzie, wciąż niedocenionym?

 

Z mojej perspektywy tak. To się zmienia, ale trochę z racji tego, że jest jednym z nielicznych artystów zaczynających karierę w latach sześćdziesiątych, którzy jeszcze żyją, grają i wciąż mają pomysł na artystyczny rozwój. Przyznaję, że nigdy nie miałem problemu z tym, aby stawiać go na absolutnym szczycie. Mam jednak wrażenie, że cały czas nie ma to przełożenia na rozpoznawalność. Są fani Milesa czy Coltrane’a, którzy nie wiedzą, kto to jest Charles Lloyd. To wciąż wydaje mi się niewiarygodne.

 

A jak Charles Lloyd zaopatrywał się na przyjazd nad Odrę?

 

Nie mógł się doczekać. Mamy taką relację, że raz na jakiś czas ze sobą mailujemy, sprawdzając, co słychać. On lubi tutaj być, czuje się mocno związany z Wrocławiem. To przemiłe. To jedna z tych rzeczy, o które pytałeś mnie na początku – o osiągnięte cele – w 2008 roku nawet nie marzyłem by Charles Lloyd występował u nas tak regularnie. Chciałbym zmierzyć się z każdym, kto powie, że Lloyd za często przyjeżdża na Jazztopad. Chętnie sprokurowałbym na ten temat dyskusję.

 

Dwudzieste urodziny Jazztopadu – czego z tej okazji życzy sobie dyrektor artystyczny festiwalu? Czego życzy festiwalowi?

 

Sobie? Życzyłbym utrzymania, a nawet jeszcze rozwiniecia tej pasji, która we mnie jest. Generowanej w głównej mierze przez artystów, których mam okazję słyszeć, podróżując. Niestety ostatnio mam wrażenie, że jest coraz mniej momentów, kiedy czuję, że coś jest naprawdę świetne. Kiedyś reagowałem o wiele silniej. Być może to mój problem, ale wydaje mi się, że nie do końca.

Jazztopadowi natomiast, aby w przyszłości nigdy nie podejmował żadnych artystycznych kompromisów, rozwijając się w tym kierunku, w którym się rozwija, oraz starając się budować społeczność festiwalową i zyskiwać jej coraz większe zaufanie. Mam nadzieję, że tą ścieżką to wszystko się potoczy.

 

20. Jazztopad Festival odbędzie się w dniach 17–26 listopada 2023 r.

Program i szczegóły: https://www.nfm.wroclaw.pl/festiwale/jazztopad-festival

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.