Opowiadanie „W wickości przypadków” Pauliny Krygier

-
14.05.2023
Photo by Hanxiao on Unsplash

Zapraszamy do lektury opowiadania W wickości przypadków, nadesłanego przez jedną z naszych Czytelniczek – Paulinę Krygier.

 

Paulina Krygier

W wickości przypadków

 

O siódmej rano autobusy mają charakter lunatyczny. Nic w tym dziwnego. Uśpione umysły, udające się do pracy lub w inne tajemnicze miejsca, wolałyby znajdować się w ciepłym łóżeczku, zwłaszcza w mroźną zimę taką jak ta, niżby ślinić się na ramiona towarzyszących pasażerów lub przyklejać do szyby, nie wiadomo kiedy ostatni raz obmywanej z policzków innych ludzi.

 

Powieki Matyldy stawały się ciężkie, gdy tak patrzyła zahipnotyzowana na poruszające się wolno samochody, stojące w korkach. Gdyby znajdowała się teraz za kierownicą, byłaby niczym żołnierzyk z jedną nogą włóczącą się niedbale za drugą na skutek nabytych obrażeń.

 

Kiedy już zamierzała zamknąć oczy całkowicie, ale tylko na moment, trzy rzeczy wydarzyły się jednocześnie. A było to niczym dłoń, która potężnym plaskiem budzi cię do życia. Nikt się tego nie spodziewał, bowiem takie rzeczy nie dzieją się w zwyczajne poranki zakorkowanego miasta, wygrzebującego się spod smogowej kołdry.

 

Idący ulicą mężczyzna potknął się o ściętą głowę, która wypadła z balkonu obskurnej kamienicy, niczym dojrzała papierówka, spadająca z jabłoni późnym latem w sadzie dziadków, mieszkających w wiejskiej ciszy. Mężczyzna miał w uszach słuchawki, a w telefonie przeglądał właśnie wiadomości. Matylda często czytała w powieściach o młodzieńcach, chodzących z nosem w książce lub z głową w chmurach, także widok nie był niespotykany, a jedynie dostosowany do epoki.

 

Na ziemi mężczyzna wydawał się zbity z tropu. Rozglądał się zdumiony, nie do końca rozumiejąc, co w zasadzie się wydarzyło. Wiele osób obserwowało go ukradkiem, gdyż miał na głowie jaskrawopomarańczowy kaszkiet, który wyróżniał się na tle poszarzałego śniegu, rozświetlając, jak latarnia na zamglonym morzu, powietrze przykurzone przez samochodowe opary.

 

Z pewnością młodzieńca obserwował także kierowca, ponieważ gdy tylko głowa pojawiła się na chodniku, zjechał gwałtownie i uderzył w hydrant, który oblał pod ciśnieniem nie tylko szybę autobusu, ale i przechodniów. Gałka oczna kierującego zareagowała odruchowo, kątem rejestrując, że coś się dzieje. Początkowo być może pomyślała, że to jakiś ptak zanurkował ku ziemi, popisując się przed innymi swoimi umiejętnościami. A może to donica zsunęła się leniwie z parapetu, rozłupując swoją korzenną zawartość u podnóża kamienicy? Głowę i puste oczodoły oko kierowcy dostrzegło dopiero po chwili – zupełnie zaskoczone wydało odpowiednie rozkazy do mózgu, by zjechać na bok, ponieważ wiedziało, że inaczej przyjdzie mu się zmierzyć z bagażnikiem czerwonego forda focusa, znajdującego się przed maską autobusu.

 

Trzecim zaskoczeniem tego poranka był fakt, że wśród osób, które były na przechadzce, znajdował się Dawciu Siadły, współczesna muzyczna gwiazda, który przebierając się każdego dnia za kogoś innego, spacerował ze swoim psem po okolicy. Dziś jednak wyjątkowo był sobą lub, tak przewrotnie, to ktoś się pod niego podszywał. Psa też nigdzie nie było widać. Niezależnie od tego, czy był to Dawciu, a może i nie, chłopak czmychnął szybko w głąb jednego z podwórek i ukrył się w koszu na śmieci, by wszyscy dali mu spokój. Chciał kupić tylko świeżą chałkę na śniadanie, nie zamierzał jednak brać udziału w sprawie zaiste kryminalnej.

 

To był drugi dzień Matyldy w pracy w renomowanym wydawnictwie. Upiekła babeczki, by lepiej przywitać kolegów z działu marketingu. Pomysł podrzuciła jej tak naprawdę Kazia, której biurko znajdowało się obok miejsca pracy Matyldy. Kazia wydawała się bardzo miła, ale Matylda nie ufała nadmiernemu byciu miłym. Znała siebie jednak bardzo dobrze, dlatego doskonale wiedziała, że łyka wszystko jak młody pelikan, co mogło oznaczać, że znowu dała się nabrać na obłudną życzliwość. Słodkości postanowiła przynieść tak czy inaczej.

 

Babeczki były bananowe z drobinkami czekolady. Wyrosły naprawdę wspaniale i jeszcze piękniej pachniały. Poprzedniego wieczoru dziewczyna musiała bić po łapach swoich współlokatorów, którzy babeczki chcieli kraść i wyjadać zupełnie bezceremonialnie. No to klops, pomyślała teraz, ponieważ sytuacja gwarantowała spóźnienie.

 

Leżąca na chodniku głowa szybko zaintrygowała przechodniów na tyle, że ktoś nawet odśpiewał operową arię ze swojego krzyku. Mężczyzna stojący na balkonie drugiego piętra wyskoczył z niego, ryzykując złamaniem nogi. Skręcił jednak tylko kostkę, dlatego, utykając, zaczął uciekać w kierunku podwórka, na którym ukrył się Siadły. Matylda nie widziała, żeby ktoś go gonił, ale efekt robił wrażenie. Wkrótce zniknął za bramą.

 

Wydawało się, że nikt prócz dziewczyny tego nie zauważył. Wszyscy byli zbyt wstrząśnięci całym zajściem, ktoś inny zaś cucił wcześniej krzyczącą kobietę. Matylda zebrała swoje manatki i wyszła z autobusu, którego drzwi otworzył kierowca. Teraz obchodził pojazd, oceniając szkody wywołane przez spotkanie z hydrantem. W oddali słychać było już dźwięki policyjnej syreny.

 

Matylda rozejrzała się po zebranych. Dostrzegła kobietę, która siedziała blisko niej w autobusie. Teraz wachlowała chusteczką do nosa młodzieńca w kaszkiecie, będącego w lekkim szoku z powodu tego, co go spotkało. Jego telefon nie wypadł mu na szczęście z ręki, dlatego, stając na wysokości zadania, żywo fotografował bieżące zdarzenia. Szybko smartfon został skonfiskowany przez wysokiego jegomościa w okularach przeciwsłonecznych. Pochmurność dnia sprawiała, że tajemnicza postać była jedynie nieco bardziej ponura na tle rzeczywistości. Pomniejszy towarzysz, również w okularach przeciwsłonecznych, dłubał w zębach wykałaczką i przyglądał się głowie w zamyśleniu.

 

Matylda tylko dosłyszała kątem prawego ucha, że zamierzają zamknąć ulicę i przesłuchać gapiów. Szybko ustawiła w swoim umyśle szalę, rozważając, czy woli mieć na bakier z prawem, czy z nowym szefem. Niewiele myśląc, ruszyła w kierunku bramy, którą wybrał i znany Dawciu, i uciekinier z kamienicy. Skoro tak tam pędzą, może znajdę nie tylko kryjówkę, ale i wyjście, pomyślała dziewczyna. 

 

To, co zastała w głębinach ją zaskoczyło. Była w amfiteatrze czy schodziła do piekieł? Na podwórku znajdowała się dziura, a w środku tej dziury scena. Dawciu krążył po niej zamyślony, zapewne zdziwiony swym znaleziskiem. Być może już planował w głowie koncert w tym miejscu. Zza kurtyny wychylał głowę balkonowy skoczek, który kontrolował, czy nikt go nie śledzi. Plan pozostania w cieniu prawie by się udał, gdyby z kieszeni jego kurtki nagle nie wyskoczyła mała biała chihuahua, pędząca już w kierunku Matyldy i jej babeczek.

 

– Koka! Chodź tu! – zaczął krzyczeć chłopak, ale pies nie zareagował. – Koka do nosa!

 

Chihuahua posłusznie się odwróciła i zawróciła do właściciela, merdając ogonem.

 

– Kapitalnie ją pan wytresował – stwierdził Siadły.

 

– Kiedyś na placu zabaw uczyłem dziecko, jak moją śnieżynkę przywoływać, ale ojciec tego dziecka podsłuchał i powiedział, że jestem… Pan wybaczy, nie chcę przeklinać przy damie.

 

Dawciu się odwrócił i spojrzał na Matyldę, która przysłuchiwała się opowieści ze schodów, prowadzących w dół – na scenę.

 

– Ach, proszę nie przerywać, to bardzo ciekawe – zapewniła.

 

– Koka to moja miłość. Założyłem jej Instagrama. Śliczna, prawda?

 

Dawciu i Matylda pokiwali głowami.

 

– Zleciłem też namalowanie jej portretu w postaci psiej świętości z aureolą, chociaż niektórzy twierdzą, że obrażam ich uczucia religijne. Rozumiecie państwo?!

 

– Interesujące – skwitowała Matylda z powagą. – Znajomy ma żółwia o imieniu Płatek, chociaż nie wiem, jak to imię ma się do natury żółwi. Mają wspólny portret w tonacji Star Wars, wisi w salonie. Zbaczając nieco z tematu… Dlaczego pan skakał z tego mieszkania? To od pana ta głowa z chodnika?

 

– A więc widziała pani? – zapytał przestraszony skoczek. – Oszukali mnie! Banda decydentów. Do mieszkania w nocy się wprowadziłem i w szafie dziś znalazłem tę głowę, bo Koka zaczęła warczeć, to i sprawdziłem, czy aby jakiś szczur się nie pałęta.

 

– I nic pan wcześniej nie zauważył? – dopytywała się dziewczyna.

 

– Kąty oglądałem, ale nie szafy przecież – stwierdził. – Wiedziałem, że jakoś podejrzanie tanio wynajęli mi te pokoje…

 

– Ależ bym w kamienicy pomieszkał – powiedział ni z tego, ni z owego Dawciu. – Niezwykłe rzeczy się tam dzieją.

 

– I rąk myć nie trzeba, nikt nie ocenia – zawyrokował chłopak. – Tak w ogóle to Makary jestem.

 

– Matylda – przestawiła się dziewczyna i wyciągnęła wolną rękę. W drugiej trzymała pudełko z babeczkami.

 

– Dawciu.

 

Po wymienieniu uścisków dłoni dziewczyna zapytała niezwykle rzeczowym tonem:

 

– Jak się stąd wydostaniemy? Główna ulica już jest pewnie zablokowana całkowicie – wyjaśniła.

 

Nie myliła się, ponieważ ruch wstrzymano z każdej strony, i zaczęto przesłuchiwanie świadków oraz przeszukiwanie mieszkania. Próbowano ustalić także, do kogo należy zrzucona bezceremonialnie głowa. Już wkrótce po nitce do kłębka para detektywów w okularach przeciwsłonecznych dowie się, że w całej historii brakuje trzech osób, które czmychnęły w podwórkowe ramiona.

 

– Czy nie wygląda to podejrzanie? A przecież nic nie zrobiliśmy – zamyślił się Dawciu.

 

– Podejrzanie wypadłem tylko ja – zasmucił się Makary. – Wy nie powinniście ze mną rozmawiać, to niebezpieczne – zapowiedział, ponieważ od chwili czuł się kryminalistą.

 

Koka wierciła się niespokojnie w ramionach pana, jakby wyczuwając jego pogarszający się nastrój, a nawet narastający strach.

 

– Jestem pewien, że uda się to wyjaśnić – powiedział Dawciu z przekonaniem w głosie godnym polityka.

 

Matylda wspięła się po schodach i wróciła na górę, okrążając dziurę na podwórku. Budynki mieszkalne, które znajdowały się wokół niego, wydawały się zupełnie wymarłe. Ta opustoszałość sprawiała, że czuło się wewnątrz tej bramy niepokój. Niewiarygodne byłoby przypuszczenie, że nikt wcześniej nie wiedział o tym miejscu. Dlaczego więc nikogo tutaj nie było?

 

Miejskie bramy miały różne oblicza, a Matylda przekonywała się o nich za każdym razem, gdy wychodziła ze znajomymi i nieznajomymi spożywać różnego rodzaju trunki. Wnikliwe tajemnice podszyte były sztuką, ale wszystkie szwy składały się z goryczy, smutku, uniesień, szału i wzgardy. Były też te skandaliczne, zabarwione wandalizmem.

 

Między kamienicami znajdowały się brązowe, odrapane drzwi, które kojarzyły się dziewczynie z wejściem do kotłowni przy domu wujostwa. Matylda uchyliła je delikatnie i od razu zamknęła.

 

– Panowie! My tędy przejdziemy do Biblioteki! – zawołała ucieszona do Makarego i Dawcia, którzy w piekielnym kręgu dyskutowali z ożywieniem o życiu w kamienicy.

 

Dawciu uniósł brwi zaintrygowany i pokonując po dwa stopnie, ruszył pędem ku dziewczynie. Gdy przeciskał się obok niej, musiała niebezpiecznie blisko klatki piersiowej umieścić babeczki. Miała nadzieję, że żadna nie ucierpiała zgnieceniem.

 

– Ale… przecież… tutaj nie ma książek! – zdziwił się.

 

– Ach, czyli do pubu! – zawołał Makary, który zdecydował się dołączyć do podglądania. Koka szczeknęła wyraźnie, jakby potwierdzając założenia właściciela. – Znam tam kogoś, kto nam na pewno pomoże! A i napić się możemy na rozluźnienie. Na mój koszt!

 

Matylda spojrzała na zegarek i, robiąc szybki rachunek w głowie, uznała, że nic się nie stanie, jeśli pojedzie autobusem następnym. Dawciu nie był przekonany do takiego obrotu sprawy.

 

– Proszę państwa przed dwunastą pić nie można! – zawyrokował kategorycznie, ale Makary wepchnął go do środka. Dawciu oparł się o drewniany stół, chroniąc przed upadkiem, i spojrzał na chłopaka z wyrzutem. Matylda zamknęła za wszystkimi drzwi.

 

W ciemnym lokalu, który przypominał kajutę na statku, było kilka niedobitków nocy. W ścianach znajdowały się małe okrągłe okienka, a odpryskującą miejscami farbę, pokrywały cytaty z książek i pocztówki. Na niektórych stołach wciąż paliły się resztki świec. W pomieszczeniu unosiły się opary alkoholu wymieszanego z dymem tytoniu i marihuany.

 

– Karmelita, złotko! – krzyknął Makary, rozłożywszy szeroko ramiona w geście przywitania. Za barem kufel wycierała piękna kobieta o czarnych jak heban włosach i krwiście czerwonych ustach. Matylda zastanawiała się, czy to świeżo nałożona szminka, a może przetrwała już cały hulaszczy wieczór i kilka pocałunków? Ach, naprawdę boskie usta – stwierdziła – idealne do całowania! A czerwień szminki prezentowała się na nich wspaniale.

 

Koka, korzystając z okazji, wymknęła się z kieszeni kurtki, w której ponownie umieścił ją Makary, i wbiegła za bar, padając do stóp Karmelity. Kobieta uniosła ją i złożyła usta w dziubek, który przyłożyła do główki zwierzątka.

 

– Kokita, mi amor! – powiedziała słodkim jak landrynki głosikiem.

 

– Nie wiem, jaki ty masz pakt z diabłem, że ci to nie schodzi – stwierdził Makary, wskazując na usta dziewczyny, jakby czytał jednocześnie w myślach Matyldy.

 

– Co was tu sprowadza o tak wczesnej porze? – zapytała, uśmiechnąwszy się zalotnie; następnie podała psa przez bar do Makarego. Chłopak wziął go w obie dłonie, przyłożył do piersi i pogłaskał.

 

– Najpierw musimy się napić, a potem potrzebujemy ratunku – powiedział rzeczowo Makary.

 

– W takim razie zacznijmy od prostszej sprawy.

 

Karmelita wyjęła spod baru przykurzoną butelkę z ciemnym płynem wewnątrz i rozlała go do kieliszków. Bimber, pomyślała od razu Matylda, gdy tylko koniuszkiem języka dotknęła smaku alkoholu. Była zaprawiona w boju przez współlokatora, który w piwnicy tworzył własne receptury.

 

Przy barze siedziała młoda dziewczyna, wspierająca na dłoni głowę, znudzona zmęczeniem. Zdawała się na nikogo nie zwracać uwagi, ale do domu też jeszcze iść najwyraźniej nie chciała. W tym czasie przez drzwi wejściowe wszedł ksiądz, który szybko podszedł do blatu, usiadł na drewnianym stołku i zdjąwszy biret, westchnął ciężko. Gdy Makary już zamierzał opowiedzieć o całym zajściu, mężczyzna odezwał się stłamszonym głosem:

 

– Dla mnie to samo, co dla nich, kochana – poprosił.

 

– U księdza też ciężki poranek jak widzę – uznała Karmelita.

 

– Och, żeby pani wiedziała… Nie ma jeszcze dziewiątej, a ja już po trzech komuniach. Ciągle wytykają te języki. Kolejka długa, trochę sobie pooglądam te podniebienia i zęby: czarne, żółte, krzywe, dziurawe, plombowane… Usta wyszminkowane. Oddechy bardziej nieczyste niż dusze. Boże, co ja muszę znosić dla Ciebie, myślę sobie za każdym razem – przyznał ksiądz ze znudzonym wyrazem twarzy. – Wystawiam Ciało Chrystusa przed ich buzie, jakbym prezentował jakieś supermodne i superdrogie materiały… A przecież oni nie mają wyboru, muszą przyjąć ten opłatek, jeśli oczywiście nie są grzeszni. Chociaż zdarzało się, że ktoś wypluł, najczęściej jakiś dzieciak… pewnie zło mu tak podpowiedziało, że niedobre. Wypluł, a ja musiałem zbierać i zjadać… bo Ciało Jezusowe, nie można wyrzucić przecież.

 

Ksiądz zrobił przerwę i wypił bimber, sięgnąwszy jednocześnie po karafkę, by nalać do pełna jeszcze raz kieliszek. Wypił też drugi i kontynuował:

 

– I jeszcze w tej kolejce, starsza potrąciła młodszą z dzieckiem. Ta młodsza zwróciła jej uwagę, ale starucha tylko prychnęła. Dewotki, naprawdę dewotki. Żadna Ciebie niegodna Panie – wzniósł oczy ku niebu. – I jeszcze te małe nicponie… stoi z pateną, myśli o niebieskich migdałach, przy ołtarzu ciągle ziewa, bo mu się nudzi. Matka go posłała za ministranta, to chodzi, by nie mieć bury co tydzień. Ech, Boże, co za parafia.

 

– Mnie też się zawsze nudziło w kościele – wyznał nagle Dawciu. – Ale śpiewać lubię, to czasem bywałem.

 

– Przynajmniej szczerze pan mówi – westchnął ksiądz.

 

– Byłam raz w kościele z moją babcią świętej pamięci – zaczęła w zamyśleniu Matylda, uznając, że też się czymś podzieli z zebranymi. – I tam był taki fragment o pokarmach z nieba. A ja źle usłyszałam, więc zaśpiewałam głośno „o karły z nieba” – wzruszyła ramionami. – Wyproszono mnie oczywiście. Babcia się bardzo wstydziła za mnie przed koleżankami.

 

Dawciu zanucił coś o karłach, jakby już w głowie tworzył nowy muzyczny hit.

 

– Może babeczkę? – zapytała, postawiwszy na barze pudełko. Otworzyła je niczym skrzynię ze skarbami, ukrytą we wraku długo poszukiwanego statku, i ukazała reszcie wspaniale wyglądające babeczki bananowe. – Miały być do pracy, ale chyba nam się tutaj bardziej przydadzą.

 

Wszyscy ochoczo sięgnęli po babeczki, przegryzając nimi ostry smak alkoholu. Matylda pomyślała o biednej Francji, gdy Maria Antonina kazała ludziom jeść ciastka, kiedy nie mieli chleba.

 

– Miałem taki sen o kościele pewnej nocy – powiedział Makary, wypiwszy najpierw zawartość ponownie napełnionego kieliszka. – Byliśmy na rezurekcji. Melepeta, mój kolega z lat studenckich, co go tak przezywaliśmy, po wejściu do kościoła zaczął płonąć, a ja nałożyłem na patyki pianki, które miałem w koszyku ze święconką i zacząłem je przypiekać. Nagle jednak ogień zgasł, Melepeta się otrzepał i rzucił na tacę przy grobie chrystusowym pieniądze, które wykorzystuje się do gry w Monopoly. Ja wyciągnąłem terminal i skierowałem go do księdza, który przechodził. „Pin i zielony” – powiedziałem i się obudziłem.

 

– Może to jakaś nowa wizja świata kościelnego? – zadumała się Matylda.

 

– Ale dlaczego to ksiądz miał kartę przykładać? Żyjemy tylko z ofiary na tacę – uznał duchowny, rozkładając ręce w bezradnym geście.

 

– I z tej tacy ksiądz sobie funduje ten bimber? – zapytał Makary, ale nim uzyskał odpowiedź, Dawciu też zebrał się na wyznanie:

 

– Ja z kolei mam taką historię w rodzinie, kiedy to pod zakonem był strajk i moja ciotka krzyczała do mojego aktualnego wuja: „Nie idź za księdza, wyjdź za mnie”. I wyszedł. Trzydzieści lat już są razem. Wujcio mówi, że to była tylko taka fanaberia z tym zakonem, rok tam siedział, bo chciał sobie w spokoju pomyśleć.

 

– A strajkowano dlaczego? – zapytała Matylda.

 

– Właśnie dlatego – kobiety chciały zachęcić mężczyzn do ślubów – stwierdził, wzruszywszy ramionami.

 

– Z powołaniem się nie wygra – powiedział bezapelacyjnie ksiądz. – Jak ktoś kocha Boga, to tylko jego! Wiara czyni…

 

– Wiara! – prychnęła Karmelita, przecierając bar z kropli rozlanego bimbru. – Mój świętej pamięci papa mawiał, że trzeba wierzyć w cokolwiek. Kiedy wierzysz, myślisz, że coś uratuje cię przed upadkiem. Prawda jest jednak taka, że nic nie uratuje nas przed upadkiem, więc nie ma po co wierzyć.

 

– Moja droga! Skąd ten pesymizm? – zapytał Makary. Ksiądz przyglądał się tylko zdumiony.

 

– Znowu mnie rzucił. Wraca jak pies, gdy tym młodszym się znudzi. I nie powinnam go wpuszczać, ale te oczy! – uderzyła otwartą dłonią w drewniany blat.

 

Matylda podskoczyła na stołku z kieliszkiem w dłoni. Zawartość jej się trochę ulała z tego strachu.

 

– To wszystko przez to, że on tak błądzi po tym życiu niczym duchy po gmachu wielkiego zamczyska i myśli, że to wystarczy – poskarżyła się. – Ale to nie jest życie. To nawet nie jest iluzja życia!

 

– Nic złego w zagubieniu, oni się wszyscy później znajdują – wybełkotał ksiądz.

 

– A potem przyprowadza tych swoich koleżków i im mnie pokazuje, jakbym była lalką cygańską na wystawie – obruszyła się, nie słuchając księdza.

 

– Ja, widzi pani, pracuję w branży muzycznej – powiedział otwarcie Siadły. – I z doświadczenia wiem, że ludzie często są zbyt mali, by osiągnąć wielkość, dlatego chełpią się wielkością innych, jakby była ich własną. Widocznie pani jest bardzo inspirująca, ja bym też na przykład wolał być Karmelitą z takimi ustami niż Dawciem z takim głosem – wywnioskował filozoficznie.

 

Matylda przysłuchiwała się wszystkiemu z otwartymi szeroko oczami. Boże mój kochany, co bym niczego nie zapomniała, przecież to kapitalna powieść – uznała, usiłując wyryć w głowie jak najwięcej szczegółów. W pewnym momencie sięgnęła po mały notes, który kupiła do notowania instrukcji, mających umożliwić wykonywanie nowej pracy…

 

– O matko jedyna! – krzyknęła, patrząc na zegarek. – Ja się spóźnię do pracy.

 

– Proszę zadzwonić i powiedzieć, że zatrzymały panienkę ważne sprawy natury sakralnej – polecił ksiądz, wznosząc kieliszek ku górze.

 

Matylda wyciągnęła telefon, który właśnie w tym momencie się rozdzwonił. Jej nowy kierownik.

 

– Matyldzia, złotko, nie przychodź dziś. Prąd nam wywaliło, awarię usuną po piętnastej. Jutro omówimy szczegóły, w porządeczku? – zapytał mężczyzna.

 

– Oczywiście – odpowiedziała i się rozłączyła, wznosząc oczy ku niebu, a następnie szybko wyjaśniła sytuację.

 

– No widzi panienka? Bóg zawsze czuwa w odpowiedniej chwili – zawyrokował ksiądz.

 

Karmelita prychnęła.

 

– A księdzu to może już wystarczy? – zapytała.

 

– Szanowna pani, przypomnę tylko, że Jezus Chrystus też pił alkohol, a nawet zamieniał wodę w wino. Czyli dla ludzi i bimber – zawyrokował.

 

Kobieta spojrzała na niego wymownie, a następnie zwróciła się do Makarego:

 

– Mówiłeś, że potrzebujecie ratunku…

 

– Ach, faktycznie! – zawołał Makary i zaczął głaskać Kokę w nerwowym geście. – Tak się dobrze rozmawia, że zapomniałem już o sprawach bieżących.

 

Zaczął więc wyjaśniać całą sytuację i powiązania prowadzące do obecności Matyldy i Dawcia. Im dalej zagłębiał się w historię, tym bardziej ksiądz bladł. Matylda uznała wręcz, że zaraz puści pawia i nie omyliła się, ponieważ sięgnął szybko do pudełka z babeczkami i oddał do niego zawartości żołądka.

 

Dawcio poklepał Matyldę po ramieniu, zobaczywszy, że jej oczy się zaszkliły.

 

– Robiłam je cały wieczór! – krzyknęła. – Trochę kurtuazji bydlaku!

 

Zebrani byli zarówno zmieszani, jak i zaskoczeni tym nagłym objawem gwałtowności. Gdy ktoś jest z natury słuchającym i z uprzejmością zwraca się do ludzi, każdy wybuch emocji interpretowany jest jako przejaw szaleństwa.

 

– W imię Ojca i Syna… – przeżegnał się szybko ksiądz. – Przepraszam cię córko.

 

– Nie jestem księdza córką!

 

– Rozumiem, że opis ściętej głowy zrobił odpowiednie wrażenie – wtrącił Makary.

 

Karmelita nalała kieliszek do pełna i wypiła go na raz.

 

– Dobrze, że zaraz kończę zmianę – mruknęła. Matylda zaczęła się zastanawiać, czy ten bar jest całodobowy.

 

Nagle przysypiająca dziewczyna zaczęła się głośno śmiać.

 

– Powinniście tworzyć stand-upy – stwierdziła, kręcąc głową w niedowierzaniu. Mówiła z wyraźnie słyszalnym wschodnim akcentem.

 

– Pomyliłaś lokale, kochana – zwrócił jej uwagę Makary. – Idź do Komediowej.

 

Prawdopodobnie Ukrainka spojrzała na niego z lekkim uśmiechem. Wstała z taboretu i zebrała rzeczy. Nim wyszła, zwróciła się do zebranych przy barze:

 

– Moja matka mawia, że jak ktoś za dużo rzyga, to na pewno coś ukrywa.

 

Matylda przyjrzała się uważnie księdzu, który ocierał pot z czoła. Jego dolna warga nieco drżała, a wystraszony wzrok uciekał od ich spojrzeń.

 

– Ja nic nie wiem, jak Boga kocham – zaprzeczył od razu.

 

– To już nie ma zakazu wzywania imienia tego nadarmeno? – prychnęła dziewczyna. Wstała i zbliżyła się do twarzy księdza. – Mów jak na spowiedzi, za babeczki!

 

Koka szczeknęła jakby na potwierdzenie, że wyjaśnienia się jednak należą wszystkim. Makary zastąpił mężczyźnie drogę z drugiej strony. Tylko Dawciu wychylił się nieco z kieliszkiem w dłoni i śledził uważnie przebieg zdarzeń. Karmelita pozbierała puste szkło i przetarła bar. Jej twarz wyrażała jedynie dezaprobatę, ale ciężko było ustalić w tym momencie ku komu była ona skierowana.

 

– Może była i jedna spowiedź, w której chodziło o ścięcie głowy – przyznał ksiądz. – Ale obowiązuje mnie tajemnica, której nie złamię. Poza tym w ramach pokuty nakazałem zgłosić się na policję.

 

Dawciu nagle się roześmiał tak soczyście, jak tylko rozpryskuje się sok z bardzo dojrzałych wiśni napęczniałych od słońca, wychylającego się spod powiek upalnego lata. Wszyscy spojrzeli na niego z niepokojem, mając wrażenie, że zaraz zacznie pokładać się na podłodze i turlać po niej, trzymając za brzuch.

 

– Mówże człowieku, nie trzymaj nas w niepewności – odezwała się Karmelita.

 

– No dobrze, chyba nic się nie stanie, jak nakreślę sytuację – powiedział do siebie w zamyśleniu, po czym zwrócił się do parafian przy barze: – Przyszła do mnie pewna kobieta z prośbą o udzielnie egzorcyzmów – zaczął, chcąc zbudować odpowiednie napięcie. Wszyscy spojrzeli po sobie. – Tak, dobrze słyszeliście. Egzorcyzmy. Nocą z pokoju jej córki wydobywały się dziwne, niewyraźne dźwięki. Początkowo niewiasta ignorowała je uparcie, mimo że przez różnorodne odgłosy – od śmiechów po jęki – nie mogła spokojnie spać. Hamletyzując nieustannie, stwierdziła, że dłużej już tego nie zniesie, dlatego zdecydowanym krokiem ruszyła do pokoju pierworodnej. Wiedziała bowiem, że jeżeli pod jej dachem działy się rzeczy grzeszne, ona musiała temu zaradzić. Była kobietą strachliwą, ale Bóg zawsze dodawał jej otuchy – wyjaśnił ksiądz, dumny z postawy parafianki. Kiwnął na Karmelitę, by nalała mu jeszcze procentowego płynu, gdyż zaschło mu w ustach. Szybko wychylił to, co znalazło się w kieliszku, po czym kontynuował:

 

– Pokój dziewczyny wyglądał jak zazwyczaj, ludzkiej postaci jednak nie było widać, ponieważ skrywała się pod świeżo przebraną, porządnie wykrochmaloną pościelą – recytował szczegóły. – Bezradna w tej sytuacji kobieta podjechała po mnie na hulajnodze dnia następnego i razem wróciliśmy zbadać sprawę. To wtedy na powrocie złamałem rękę, bo z tej hulajnogi spadłem, diabelski wynalazek… Jedna parafianka to nawet na hulajnodze życie straciła. Panie świeć nad jej duszą – ksiądz przeżegnał się szybko, a następnie przemówił do Karmelity: – Pamięta pani jak przychodziłem z ręką na temblaku?…

 

– Do rzeczy – pogroził Makary, zanim barmanka zdążyła odpowiedzieć.

 

– Ach, tak. Cóż, sytuacja była aż nad wyraz klarowna – ipsacja – orzekł ksiądz z wielkim przekonaniem. – Wszystko na to wskazywało, nawet zaleciłem picie naparu z niepokalanka mnisiego… Bo przecież nie mogłem się spodziewać, że tak wybujałe i rozochocone emocje wywoływała serialowa produkcja, niezwykle wzgardzana przez matkę niewiasty! W wickości przypadków działania takie podejmowane są w amoku… – zaczął tłumaczyć mężczyzna. – Chcąc rozłupać tablet siekierą (dobrze naostrzoną, ponieważ wcześniej tego dnia kobieta kurę ubijała, co to ją na osiedlowym podwórku chowała), przypadkiem skróciła córkę o głowę.

 

Dawciu zamrugał. Nie było to coś, czego ktokolwiek w lokalu się spodziewał, to akurat było więcej niż pewne. Ksiądz wykorzystując sytuację nagłego otępienia, obrócił się na taborecie i zaczął uciekać. Krótkimi nóżkami brał po dwa stopnie na schodach, prowadzących w górę ku ulicy. Makary ruszył tak szybko, jak było to możliwe przy skręconej wcześniej kostce, za księdzem, nieuchronnie przewracając krzesło. Matylda i Dawciu spojrzeli po sobie i ruszyli za nimi.

 

– Hej! A kto zapłaci?! – krzyknęła Karmelita, ale już w jej kierunku biegła Koka z pieniędzmi w pyszczku. Kobieta je wyjęła, a pies natychmiast zawrócił w stronę właściciela, który zniknął z pola widzenia.

 

Pogoń trwała kilka przecznic, podczas których Matylda, nie mając kondycji, musiała zatrzymywać się i brać pod boki z powodu kolki. Myślała, że umiera, tak jak wtedy, kiedy pierwszy raz wzięła narkotyki. Zajęło to co prawda tylko moment, ale później nigdy nie mogła zapomnieć o tym uczuciu spadania w głąb siebie i o panice, że nigdy już się nie wydostanie, ponieważ nie umiała się wspinać. Miała naprawdę słabe ręce. Była pewna, że znalazłby się jakiś mit, który opisywał podobny dylemat.

 

Pościg prowadził oczywiście do katedry, a Matylda dobiegła do niej ostatnia. Dawciu czekał na nią przed wejściem, Makarego i księdza natomiast nie było widać. Gdy tylko weszli do ciemnego i chłodnego wnętrza, w ich stronę obróciły się wszystkie przerażające, wyglądające jak z obrazów Goi, gobeliny, jednocześnie zdumione tym nagłym wdarciem do świątyni. „Gdy rozum śpi, budzą się potwory”, przypomniała sobie dziewczyna.

 

Makary stał wpatrzony w konfesjonał, mechanicznym gestem głaszcząc Kokę.

 

– Wszedł i zniknął jak moja wiara w ludzi – wzruszył ramionami.

 

– Wszedł i zniknął? – powtórzyła z nutą zapytania w głosie Matylda.

 

– Wszedł i zniknął – potwierdził.

 

Nie zostało im nic prócz tego, by się rozejść. Na zewnątrz jednak podszedł do nich żul – typowy, miejscowy, którego spotkać można na każdej ulicy w tym mieście i w zasadzie każdy z nich staje się już znajomym, zwłaszcza że tyle razy prowadziło się z nimi dyskusje o sensie ludzkiego bytowania.

 

– Poratujcie, zbieram na hotel – powiedział, potrząsając pieniędzmi trzymanymi w garści. Niósł ze sobą wypchaną reklamówkę z czymś okrągłym wewnątrz – miał tam piłkę czy kapustę?

 

– Mam tylko kartę – powiedział Dawciu bezradnie.

 

– Pytanie jest, czy chcesz pomóc – stwierdził żul. – Za tobą jest bankomat – najmniejszy nominał to dwadzieścia złotych.

 

Tyle to ja mam na koncie, pomyślała Matylda. Pracę dopiero zaczęła, i tak jej nie lubiła, a płatna była słabo. Dawciu obejrzał się za siebie i z westchnieniem poszedł wypłacić pieniądze.

 

– No panowie, miło było – uznała dziewczyna. – Musimy to koniecznie powtórzyć, ale już bez biegania.

 

Chciała odejść, ale żul zaczął ciągnąć ją za rękę i krzyczeć:

 

– Proszę pani, proszę pani! Coś pani zgubiła!

 

Matylda spojrzała na niego, a potem do wnętrza reklamówki, na którą wskazał. Znajdowała się w niej ścięta głowa z ulicy, od której cały ten poranek się rozpoczął. Twarz wydawała się pozbawiona szczegółów, a jednak dziewczyna doskonale rozumiała, że należy właśnie do niej.

 

Nagle poczuła, że ktoś wydobywa ją do rzeczywistości, niczym tonącą osobę wyciąga się spod wody.

 

– Myślałem, że nieżywa – powiedział przestraszony motorniczy. – Jedną już tu taką miałem. Trauma na miesiąc. To krańcówka, proszę wysiadać.

 

Dziewczyna rozejrzała się nieprzytomnie. Znajdowała się w szczerym polu. Pewnie Telefoniczna, pomyślała. Za oknem dostrzegła mężczyznę objadającego się babeczkami bananowymi. Westchnąwszy, spojrzała na zegarek. Wpół do dziewiątej.

 

Wstała, zabrała plecak i wyszła z autobusu bez babeczek i chęci do pracy, ale z ogromną ochotą na mocny trunek i jakąś przygodę na przegryzkę. Wyjęła szybko telefon i zadzwoniła do Krysi, by opowiedzieć jej o swoich sennych obrazach.

 

– Laska, ty to masz takie dramatyczne historie – skwitowała dziewczyna po drugiej stronie linii i siorbnęła kawką.

 

– Chyba zostanę cukiernikiem – powiedziała Matylda.

 

– Twoje babeczki bananowe to prawdziwy hit – przyznała poważnie Krysia.

 

I była to szczera prawda.

 

---

 

Paulina Krygier – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Autorka opowiadania Okno, które się świeciło, opublikowanego w „Twórczości” nr 4/2021.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.