Iwona Mironiuk: Improwizacja jest mową

02.11.2023
Iwona Mironiuk

Z Iwoną Mironiuk, pianistką, improwizatorką, o świeżo wydanej przez wydawnictwo DUX płycie Flows (Przepływy) rozmawia Anna Markiewicz

Czy ta muzyka mogłaby zabrzmieć inaczej? Płyta, która stała się pretekstem dla naszej rozmowy, została nagrana w trakcie koncertu. Dodajmy, że zabrzmiała na nim muzyka improwizowana, z natury rzeczy ulotna, jednorazowa. To naprawdę wyjątkowy album.

 

Iwona Mironiuk: Zacznijmy od początku. Bodźcem do wydania tej płyty było wspomnienie tamtego koncertu. Wyjątkowo dobre, bo nieczęsto ma się okazję improwizować na estradzie w gronie czterech osób. Nasz wspólny występ został zarejestrowany podczas Festiwalu Trzy-Czte-Ry. Konteksty. Kontrasty. Konfrontacje realizowanego przez Fundację Przypływ Kultury. Jego dyrektorem artystycznym jest Maciej Grzybowski, któremu należą się specjalne podziękowania, również za pomoc w wydaniu tego koncertu na płycie. Spotkaliśmy się we czwórkę w składzie: Szabolcs Esztényi, mój wspaniały partner estradowy, gramy razem już chyba 30 lat, zaczęłam współpracę z nim zaraz po studiach, a może nawet jeszcze w trakcie, Tadeusz Sudnik, który realizował improwizacje na swoich elektronicznych „zabawkach” – generatorach dźwięku, i Hubert Zemler, genialny perkusista.

 

I oczywiście Pani też.

 

Tak. Kiedy więc spotkaliśmy się, zaczęliśmy… gadać, bo przecież improwizacja to nic innego jak żywa mowa muzyczna. Właściwie jedyną zasadą, co do której się umówiliśmy, był dialog. Założenie, że będziemy się słuchać, reagować na siebie. I, wracając do pytania: „czy mogło to zabrzmieć inaczej?”, odpowiem – z pewnością tak. Bo przecież improwizacja to akt niepowtarzalny, odbywa się tu i teraz. O ile „tu” pozostałoby niezmienne, to „teraz” – czyli każda nasza pojedyncza, spontaniczna reakcja odnosząca się do usłyszanego przed chwilą fragmentu – mogło być inne. To, jak ten koncert zabrzmiał, jaką przyjął formę – a moim zdaniem jest ona bardzo logiczna, bo przecież rozpoczyna się od ledwie słyszalnego szmeru i kończy również wyciszeniem, zapadaniem się w nicość, poprzedzonym chorałem w stylu Bacha – to mogło być zaplanowane, tak.

 

A czy możemy zdradzić czytelnikom „sekret z zaplecza”? Czy umówili się Państwo wcześniej na choćby jedną próbę?

 

Nie było próby. Ale my się bardzo dobrze znamy, jak wspomniałam z Szabolcsem Esztényim gramy w duecie już 30 lat.

 

Nagrali też Państwo wspólną płytę.

 

Tak, Bramy Ogrodu z jego kompozycjami na dwa fortepiany. Grywaliśmy też we dwoje koncerty muzyki improwizowanej. Natomiast w czteroosobowym składzie spotkaliśmy się po raz pierwszy. Ważne jest, że nie tylko dobrze się znamy, ale też każdy z nas osobno praktykuje taki rodzaj muzyki. Myślę, że to dla nas wszystkich było nie tylko ciekawe doświadczenie, ale też uczta, bo niecodziennie ma się okazję improwizować na estradzie. Co innego robić to w studiu, a zupełnie co innego przed publicznością, gdzie bardzo ważna jest jakość, detal, każdy szczegół, dźwięk, każde przeprowadzenie.

 

A czy świadomość tego, że to było rejestrowane, bo zapewne grając, już byli tego Państwo świadomi, była stymulująca czy raczej obezwładniająca?

 

Podobnie jak każda gra na estradzie – jednych stymuluje, innych blokuje. Myślę, że po prostu graliśmy siebie. Czasem była to reakcja na zasadzie podobieństwa, powtórzenia czegoś zasłyszanego w innym wariancie, czasem na zasadzie kontrastu szybko-wolno, głośno-cicho, gęsto-rzadko…

 

Gdy czytałam książeczkę dołączoną do płyty, zaskoczyło mnie właśnie, jak szczegółowo, z matematyczną wręcz dokładnością, zostało tam wszystko opisane – na jakich zasadach, przy użyciu jakich zabiegów wykonawczych można improwizować. Stąd też moje dociekania, na ile to było spontaniczne muzykowanie, a na ile skrupulatne zastosowanie wszystkich wymienionych metod.

 

Ten opis w książeczce z pewnością nie odnosi się do naszego koncertu, nie jest też receptą, jak to wszystko powinno zabrzmieć. Jest to raczej taki krótki wykład teoretyczny o improwizacji, choć jest ona żywą mową. Już od dziecka, od naszych pierwszych sylab: „ma-ma, da-da”, improwizujemy, w ten sposób zaczynamy mówić. Później, z biegiem czasu, proces ten zamienia się w sensowne wypowiedzi.

 

Gdzieś spotkałam się ze stwierdzeniem, że w ogóle my zaczynamy od śpiewu, dzieci najpierw wokalizują, a dopiero potem przechodzi to w twardszą, mniej melodyjną mowę. Najpierw odkrywamy, że można wydać z siebie dźwięk niższy lub wyższy, cichszy lub głośniejszy. Ale, szczerze mówiąc, nie pamiętam już, jak to było…

 

Myślę, że tak jest. Dzieci są bardzo spontaniczne, nie blokują swojej wyobraźni. Zachowują się instynktownie, naturalnie. Później wszystko zależy od procesu rozwijania takich talentów, od edukacji – czy będzie ona umacniać chęć improwizowania, czy wręcz tępić.

 

Wracając do płyty, chyba najbardziej zaskakującym dla mnie momentem był ten, w którym nagle, po wszystkich dźwiękach dalekich od tonalnego centrum, po generowanym elektronicznie śpiewie ptaków – na estradę wkracza nagle Bach. Odebrałam to wręcz jako przebłysk poczucia humoru. Czyj to był pomysł? Słuchając płyty, nie da się tego rozstrzygnąć.

 

Chorał wymyślił Szabolcs, to cały on. Trudno mi o tym mówić, być może zamierzał tak zagrać? Na pewno jest to zabieg ze sfery symboliki: z jednej strony nawiązanie do korzeni, do wielkiej klasyki, z drugiej może można to rozumieć jako harmonię, constans w odniesieniu do czasów, w których żyjemy, bo chorał jest zakłócany totalnie przez spadające kaskady akordów. Nie jest to czysty, spokojny przebieg. Myślę, że pozostaje to w sferze różnych domysłów, prowokuje słuchacza do refleksji.

 

Kiedy słuchałam tej płyty, była druga w nocy, wokół totalna cisza, stan niemalże medytacji. I nagle, ten chorał… to był wstrząs, ocknęłam się i zaczęłam w napięciu nasłuchiwać – co w takim razie wydarzy się za chwilę?

 

To świetnie! To znaczy, że udało nam się wykreować różne charaktery, klimaty – nawet na środek nocy.

Iwona Mironiuk, Flows, DuX

 

W moim odczuciu elementem wręcz mistycznym jest uchwycona jednorazowość tej kreacji. I to już zostanie, tak długo, jak nośniki cyfrowe będą w stanie przechowywać zgromadzone nagrania. To nie to samo, co zagranie za każdym razem troszeczkę inaczej nut zapisanych w partyturze – choć przecież ten element „tu i teraz” występuje praktycznie w każdym wykonaniu.

 

W muzyce rozrywkowej, wywodzącej się z jazzu, bluesa czy rapu improwizacja jest postrzegana jako coś bardzo spontanicznego, ulotnego, choć też naturalnego. Ale ma ona swoje stałe, twarde elementy, jak forma czy harmonia. Jeśli ma to być udana improwizacja, nie musi być ona przygotowana, ale pewne podstawowe elementy muzyczne muszą być znane – a więc melodia, harmonia, rytm, dynamika.

 

Czas trwania pewnie też? Czy Państwo się umówili przed koncertem, ile będzie trwać?

 

Tak, oczywiście mniej więcej. I głównie w trosce o słuchaczy, żeby nie było spadających na podłogę numerków i skrzypienia drzwiami (śmiech). Ale muszę się przyznać do swojego wrażenia po wysłuchaniu zapisu tego koncertu – dopiero wtedy usłyszałam, co tam się tak naprawdę działo. Podczas gry byłam tak zaaferowana, w transie, że niewiele byłam w stanie zarejestrować, zapamiętać, jedynie wrażenie pozostało. Tak że bardzo się cieszę, że udało się wydać tę płytę. Właściwie trudno jest mówić o improwizacji, nie chciałabym też wszystkiego zdradzić czytelnikom – może chętniej posłuchają płyty?

 

Ja jednak coś dopowiem. Bo słuchacz, sięgając po to nagranie, może czuć się onieśmielony. Nie dość, że grają dwa fortepiany, to jeszcze perkusja i elektronika. A jednak, takie jest moje zdanie, to jest muzyka do słuchania. A Pani jakie ma odczucia? Posłuchałoby się jeszcze raz, prawda?

 

Ja w ogóle swoich nagrań nie słucham, ale ta płyta jest wyjątkowa – da się do niej powracać i sprawia mi to ogromną przyjemność. Mało tego ja nie potrafię wyłączyć się z jej słuchania, do tej pory z żadną płytą tak nie miałam.

 

Jeśli ktoś miałby podejść do odtwarzacza albo sięgnąć po pilota, to ręka mu chyba zadrży. Bo w którym miejscu właściwie byłby dogodny moment? Nie ma takiego, to jest monolit, jeden utwór, którego trzeba wysłuchać od początku do końca.

 

To świadczy tylko o tym, że są napięcia, konsekwentne lub prowokujące przebiegi dźwięków. I ciekawość: co będzie dalej? Cieszę się, że tak można to nagranie odebrać.

 

A czy planują Państwo ponowne improwizacyjne spotkanie w tym składzie?

 

Bardzo bym chciała, nie wiem, jak koledzy (śmiech). Tadeusz Sudnik cały czas kolekcjonuje swoje instrumenty, występuje też z zespołem Kawalerowie Błotni m.in. z Jerzym Kornowiczem, z Krzysztofem Knittlem, z Tadeuszem Wieleckim. Jest absolutnie skupiony na tym rodzaju, można powiedzieć, komponowania.

 

Twórcy muzyki elektronicznej, szczególnie ci pierwsi, pionierzy, np. wywodzący się ze środowiska Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, przy użyciu swoich generatorów dźwięków potrafili stworzyć brzmienia, których jeszcze nie było. Gdy rozmawiam czasem z kompozytorami, mówią, że wręcz unikają słuchania „cudzej” muzyki – po to, by nie utrwaliła im się w głowie i nie przenikała do ich własnej twórczości. A jak jest z improwizacją fortepianową?

 

Myślę, że to przenikanie jest nieuniknione, dźwięki otaczają nas zewsząd. Mamy swoje ulubione, inne zaliczamy do zgrzytów lub hałasów. Trudno powiedzieć… Żyjemy w czasach nasycenia informacją, chaosem, dźwiękiem, jesteśmy więc okrążeni, czasem wręcz osaczeni i tylko nasza wrażliwość, a może także edukacja, pozwala na świadome wybory dźwięków, jakie do nas docierają.

 

Wydaje mi się to niezwykle trudnym i odpowiedzialnym zadaniem, by improwizować od razu przed publicznością. Nie ma gumki, żeby wytrzeć nieudane podejście. Nie można zacząć jeszcze raz. A co, jeśli coś zagram i od razu, w sekundę, sama ocenię, że w ogóle mi się to nie podoba, że nie wyszło? Jak sobie z tym poradzić?

 

Można próbować opracować jakiś element, który uznamy za błąd, np. omsknięcie palca. Obudować go, rozwinąć. Po prostu nadać mu sens, jak zresztą wszystkiemu, co się gra. Od nas zależy, w jaki sposób. Ale tu dotykamy już takiej „kuchni”.

 

A co poradzić na problem „pustej głowy”? Ja jestem typowym przykładem kogoś, kto nie wymyślił w życiu żadnej melodii, nawet siedząc samotnie w domu.

 

Proponuję zacząć od jakiegoś zespołu, duetu czy tria. Wtedy jest akcja i reakcja, dialog. W grupie łatwiej. A jeszcze lepiej, gdy jest w niej np. perkusista, z całym swoim bufetem instrumentów, wzbogaconym o misy, gongi, techniki takie jak granie smyczkiem po krawędzi talerza. To są dźwięki nieoczywiste, które na pewno na estradzie nieczęsto goszczą, więc prowokują nie tylko pozostałych wykonawców, ale i słuchaczy, trzymają ich w napięciu.

 

A jak było podczas koncertu, o którym dziś rozmawiamy? Czy grając na fortepianach, stosowali Państwo także jakieś ciekawe techniki, może instrumenty zostały jakoś spreparowane?

 

Preparacji nie było, ale był tzw. fortepian totalny – czyli granie również wewnątrz instrumentu, bezpośrednio na strunach, dotykanie ich, wydobywanie dźwięków także z metalowej ramy. Ale na nagraniu bardzo trudno te brzmienia wyodrębnić z całej palety barw wspomnianych już instrumentów perkusyjnych i warstwy elektronicznej.

 

Słuchacze koncertu byli więc uprzywilejowani, mogli obserwować cały spektakl. Przy okazji jeszcze raz rozróżnijmy – fortepian totalny i preparowany to dwie odrębne rzeczy?

 

Ten pierwszy odnosi się do niekonwencjonalnych technik, wykorzystując nie tylko klawiaturę, ale cały instrument, a preparacja to dokładanie dodatkowych elementów, których instrument nie posiada. To mogą być filce, śrubki z nakrętką, jakieś inne przedmioty wplatane np. między struny, które zmieniają brzmienie tradycyjne fortepianu.

 

A czy ma Pani jakiś ulubiony instrument, taki, który pomaga wyrazić swoje emocje, wizje najpełniej?

 

Uwielbiam steinway’e. I bösendorfery, takich basów nie mają chyba żadne instrumenty. Steinway ma z kolei przepiękne góry, naturalny blask, soczystość brzmienia. Myślę, że połączenie tych dwóch instrumentów byłoby czymś doskonałym, jeśli wolno mi się taką refleksją podzielić.

 

Na warszawskim Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina prowadzi Pani m.in. zajęcia z kameralistyki fortepianowej. Czy Pani studenci ograniczają się tylko do przygotowania repertuaru na egzamin? Czy może pozwala im Pani także improwizować?

 

Ja ich do tego nawet zachęcam. Wręcz tych młodych ludzi demoralizuję. Bo muzyka to nie jest przecież sztywna realizacja partytury, ma wiele oblicz. Bardzo często sięgamy też po muzykę najnowszą. Od pięciu lat prowadzę także przedmiot Interpretacje muzyki współczesnej. Spotykamy się, by oglądać partytury, słuchamy różnych utworów kompozytorów XX i XXI wieku, wyjaśniamy sobie zapis – znaki, symbole w notacji muzyki współczesnej, gramy. Jest ciekawie.

 

Niech więc odkrywanie nowych brzmień będzie też ciekawe dla słuchaczy, a płyta Flows sprawi im wiele przyjemności. Tego jestem w zasadzie pewna. Dziękuję za naszą rozmowę. I za tę płytę – wrócę do niej nie raz.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.