"Wesele Figara" w WOK, czyli jak [dobrze] uwspółcześnić operę dawną

15.05.2019
Artur Janda, Tomasz Kumięga, Maciej Miecznikowski | fot. arch. WOK

Sprawdziłam: w tym roku „Wesele Figara” W.A. Mozarta na świecie zostanie wystawione 381 razy. Co prawda, „Czarodziejski flet” pokażą ponad 710 razy (dokładnie 716 przedstawień), nie mniej tak ogromna liczba rodzi pytanie – czy wystawianie oper Mozarta nie jest obciążone za dużym ryzykiem? No bo cóż, proszę Państwa, może nas jeszcze zaskoczyć? I to – zaskoczyć na plus?

Minusy znajdą się zawsze: zbyt współczesna, zbyt tradycyjna, zbyt ekstrawagancka, przeinterpretowana, zbyt trywialna, tandetna, itp. itd. Dlatego, choć „Wesele Figara” w Warszawskiej Operze Kameralnej rekomendowano mi gorąco, to miałam obawy. Tym bardziej, że – o zgrozo! – wycięto chóry! No to się zaczyna – pomyślałam…

Zaczęło się od surowej scenografii, która wprost nawiązuje do pierwszej sceny z „Wesela”, w której Figaro śpiewająco mierzy pomieszczenie, w którym przebywa.

Scenografia więc – jak ostatnio w większości produkcji w WOK – czy w ogóle w większości produkcji operowych (taka moda widocznie, podyktowana, jak mniemam, także budżetami, mniej ambitnymi od twórców i wykonawców) miała charakter symboliczny. Ot, ładne ramy do tego, co miało się za chwilę wydarzyć na scenie.

Energicznie zabrzmiała uwertura zagrana przez orkiestrę instrumentów dawnych MACV pod wodzą Piotra Sułkowskiego, chyba najbardziej optymistycznego ze wszystkich znanych mi dyrygentów (choć za kulisami słyszy się, że prowadzi zespoły silną ręką). Okazało się, że było to adekwatne preludium do tego, co potem się zadziało…

Karina Skrzeszewska (Rozyna), Aleksandra Orłowska (Zuzanna) i Artur Janda (Figaro) | fot. arch. WOK
Więcej zdjęć TUTAJ

Mogę rozwodzić się nad świetnymi głosami – Artura Jandy (Figaro), Kariny Skrzeszewskiej (Rozyna), Tomasza Kumięgi (Hrabia Almaviva), Aleksandry Orłowskiej (Zuzanna), Jana Jakuba Monowida (o nim jeszcze za chwilę), ale to, co mnie absolutnie zachwyciło, to reżyseria i gra aktorska. Doskonałym posunięciem okazało się zaangażowanie reżysera teatralnego Grzegorza Chrapkiewicza, którego wspomagali choreograficznie Jarosław Staniek i Katarzyna Zielonka. To trio sprawiło, że było to najlepsze „Wesele Figara”, jakie do tej pory widziałam.

Już się z tego tłumaczę, ale najpierw krótko o kulisach. Reżyser dostał trzy tygodnie na przygotowanie premiery od zera – tzn. miał w ręku tylko libretto i partyturę. Oczywiście orkiestrą zajął się kierownik muzyczny, wspomniany Piotr Sułkowski. Ale wszystko, co mieliśmy zobaczyć, było w gestii Chrapkiewicza. Reżyser świadom powagi sytuacji, postawił twarde warunki: ma wizję i trzeba się jej podporządkować. Kto nie chce – odchodzi, bo nie ma czasu na dyskusje. Jest przestrzeń tylko na dialog i wzajemną pomoc w stworzeniu przedstawienia. Bo inaczej – wiadomo – klapa. A w Warszawskiej Operze Kameralnej nie ma miejsca na nieudane opery Mozarta. To miejsce jako jedyne na świecie podczas letniego festiwalu gra wszystkie utwory sceniczne kompozytora z Salzburga, a to zobowiązuje.

Nie wiem, co się działo na próbach. Chyba nie chcę wiedzieć. Musiało być ciężko, nawet z tak wytrawnymi śpiewakami, jakich zaangażowano do tej produkcji. Artyści mieli co robić. Każde słowo miało swój ruch, gest. Każda dodana kwestia miała znaczenie. Cały spektakl grany był tak, aby Mozart, jego muzyka i libretto Lorenza da Ponte stały się nasze, bliskie, dzisiejsze.

Fabuła „Wesela Figara” jest skomplikowana jak scenariusz komedii romantycznej. Ale też w zamyśle to opera buffa – komiczna. Współcześni Mozartowi przychodzili na nią pośmiać się, zabawić, może zobaczyć coś fikuśnego i niewybrednego. I dostaliśmy właśnie taką na wskroś współczesną wersję „Wesela”: bez niezrozumiałych nawiązań, wątpliwych nadinterpretacji. Sędzia z przypadku? No to pojawił się: w kolorowym ubranku i w czerwonych szpileczkach, mężczyzna. Akurat się przebierał, coś robił, może niezbyt stosownego, ale potrzebny był, żeby dokument przeczytać. Ile razy na co dzień zdarza nam się spotkać kogoś, kto ewidentnie znalazł się nie tam, gdzie powinien i jednocześnie sporo od niego zależy? Reżyser odczytywał każdą postać wprost i pogłębiał ją w ramach opery. Przykładem choćby Cherubin. Zwykle – kobieta, co dla jednych jest symbolem dwuznaczności, mnie jednak zawsze drażniło, jak zresztą wszystkie operowe pseudo-przebieranki (dziewczyna zakłada rękawiczki i ojciec już jej nie poznaje). Tu Cherubinem jest mężczyzna, a raczej niedojrzały młokos, co zresztą wyraźnie sugeruje strój i głos. Hormony w nim buzują, sam nie wie, do kogo ma się zalecać, leci na wszystkie – panny czy mężatki, przesadnie emocjonalnie reaguje w każdej sytuacji. Z tą rolą brawurowo poradził sobie kontratenor Jan Jakub Monowid.

To wszystko składa się na sedno tej reżyserii: wreszcie każde zdanie wyśpiewane w formie arii czy recytatywu nabrało sensu. Słyszałam nie tylko piękne śpiewy, ale dialogi bohaterów. Chwilami zapominałam o tym, że to opera. I już dawno tak dobrze się nie bawiłam.

{Kinga Wojciechowska}

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.